22-03-2021, 08:39 PM
Millicent Demetria Rosenberg
Data urodzenia
30 IX 2003
Dom i klasa w Hogwarcie
Hufflepuff, VI
Status krwi
100%
Status majątkowy
średniozamożny
Miejsce zamieszkania
Colchester, Essex, Anglia
Orientacja
a kto to wie?
Wizerunek
Celina Fargedal
Freeform
Kłamstwo powtarzane wielokrotnie staje się prawdą.
Kłamstwo powtarzane od zawsze staje się rzeczywistością.
Kłamstwo powtarzane zbyt często dorastało wraz z nią. Krążyło w żyłach, niczym trucizna, próbując wyplenić nieśmiało tlące się iskierki najczystszej radości w błękicie oczu.
Zabijały szczerość perlistego uśmiechu kwitnącego coraz rzadziej na okrągłej buźce otoczonej burzą loków, które na przekór ponurości szarej codzienności przybrały barwę słońca. Spojrzenie gasił smutek, kiedy drobne, pulchne palce zaciskały się na dziecięcej dłoni brata w geście rozpaczy.
Mówiła, że radosna melodia dziewczęcego śmiechu była jej jedynym pocieszeniem w czasie, gdy choroba zaczęła trawić jej ciało i umysł. Wspomnienie słabego ucisku matczynej dłoni sprawia, że pętla smutku zaciska się na smukłej szyi i zaczyna dławić się własnymi łzami. Kochana matka, powierniczka sekretów, spowiedniczka. Kobieta, która malowała słowem obrazy równie czarowne co pełne życia. Nawet jeżeli to ulatywało z niej z każdym oddechem. Ostatni, zagubiony promyk nadziei, jeszcze tląca się iskierka ciepła, którą szczodrze przekazała do serc swoich dzieci. Mimo morza jadu, które rozlewało się wokół nich, niby drapieżnie, niby zadziornie zahaczając o krawędzie stóp. Dorastała wśród zdradzieckich spojrzeń, nieprzyjaznych dusz. Niechętne spojrzenia macochy, którą powinna zwać ciotką i przybranego rodzeństwa, które winno nosić miano kuzynów. Wplątana w sieć ojcowskich manipulacji gubiła się. Czuła, że tonie. Dusi się. Chociaż płuca wypełnia powietrze, to jedenastoletnie ciało łaknie więcej. Niepokój na dobre zadomowił się w jej klatce piersiowej, uwierając i przypominając o tym, że to nie jest jej miejsce. To nigdy nie będzie jej miejsce. Wyobcowana, niechciana, niepotrzebna. Niczym cień sunęło za nią pogardliwe, wręcz nienawistne ojcowskie spojrzenie. Pełne rozgoryczenia i obrzydzenia. Jakby nie była dzieckiem, a kreaturą, której widok odpycha. Uciekała przed nienawiścią zaklętą w błękitnych oczach, tak łudząco podobnych do tych, które widziała w tafli lustra. Usunęła się w cień, czując wstyd, którym przesiąka każdego dnia. Ten, niczym pasożyt zakorzenił się w każdej komórce jej ciała i dorasta wraz z nią. I tak, jak roślina obumiera w cieniu, tak ona przygasała, z każdym dniem coraz bardziej. Jedynie te nieliczne, siłą dziecięcych rączek wyszarpnięte chwile zdawały się ocalić ją przed całkowitym zatraceniem.
On - jej opiekun i kompan - ratował ją, gdy traciła nadzieję. Zawsze odnajdywał sposób na odnalezienie kilku zbłąkanych promyków słońca. Ratowali siebie nawzajem, to ona śmiechem starała się rozgonić chmury, kiedy te groźnie kłębiły się nad ich głowami. Przytulała z całych sił, aby dodać im nawzajem otuchy.
Kiedy pierwszy raz siada wśród wiwatów, otoczona otwartością uszytą z ciepłych, puchońskich uśmiechów po raz pierwszy od jedenastu lat oddycha pełną piersią. Zrzuca balast z wątłych ramion i odczuwa ulgę. Czuje się lekka, wolna. A gdy otula zmęczone od emocji ciało puchową kołdrą i w tle słyszy jeszcze szepty koleżanek to wie, że po raz pierwszy jest w domu.
Powoli zaczyna się otwierać, rozświetla mroczne podziemia swoim promiennym uśmiechem. Coraz częściej zaczyna się śmiać, tak żywo i naturalnie, jak nigdy wcześniej. Ale wstyd nadal z nią jest. Niczym najwierniejszy kompan i najstraszliwszy cień, włóczy się za nią, nie odstępując na krok. I czasem sprawia, że głos więźnie w gardle, a spomiędzy rozchylonych ust nie wydobywa się żaden głos. Plącze język przy pierwszych rozmowach, podkłada nogi na szkolnym korytarzu.
Czuje ucisk żołądka na wspomnienie o domu, który domem był jedynie z nazwy. Nie chce wracać, nie chce zostawiać wygodnego łóżka, ciepłego Pokoju Wspólnego. A mimo to – nadzwyczajnie markotna – ciągnie za sobą kufer, aby wrócić do swojego prywatnego piekła, o którym nie wie nikt. Bo i skąd? Nauczyła się chować ból za pięknym uśmiechem, który odciągał uwagę od smutnych oczu.
A wstyd rośnie wraz z nią. Mutuje się, ewoluuje w niepojętą wręcz skromność. Atakuje niemalże wszystkie sfery jej życia i znowu powoli zabiera oddech. Sprawia, że chowie się pod warstwą obszernych swetrów, szerokich spodni, z których powyrastał już starszy brat. Nie narzeka jednak. Nigdy nie narzekała.
Wstyd jest jednak przebiegły – kamufluje się. Pozwala jej się głośno śmiać, z czasem nawet daje przestrzeń dla pewniejszego kroku. Milczy w przypływach odwagi, kiedy z naturalną łagodnością zagaduje młodszych uczniów, chcąc desperacko nieść pomoc, której sama nie otrzymała – nawet jeżeli nie śmiała o nią prosić.
Nie poddawała się – prowadziła równie heroiczną co syzyfową walkę ze wstydem. Czasem odniosła małe zwycięstwo. Jak wtedy, kiedy chwyta za trzonek miotły, odbija się od ziemi i leci. Znowu czuje się lekka, jak pierwszego dnia w szkole. Drobna sylwetka nie napotyka oporu, wykonując akrobacje wysoko nad ziemią. Śmiech stłumiony strumieniem powietrza rozlega się echem po boisku. To tam odnajduje chwilowy spokój, czuje się sobą. Zwinność i ta niemalże lekkomyślna odwaga, która pulsuje w rytmie serca, sprawiają, że spełnia się jej małe-wielkie marzenie o dołączeniu do drużyny. Chwilowy zastrzyk pewności siebie pozwala na niebezpieczne zwroty, ryzykowne przejęcia kafla. Na chwilę traci tę nieśmiałość, a błękitne spojrzenie jaśnieje od determinacji.
Zatapia się w szkolnym życiu, coraz śmielej nawiązuje znajomości. Rozwija się. Przez ułamek sekundy udaje jej nabrać samą siebie, że wyleczyła się ze wstydu i kłamstw. Jest to jedynie kropla w morzu chwil. Bowiem później przychodzi rzeczywistość. Stawia ona na jej drodze ludzi, przy których słowa zlepiają się w bezsensowny bełkot. Wtedy zwieńcza go nieporadnym uśmiechem, zakłada niesforne kosmyki złocistych loków za ucho, a pokrapiane piegami policzki pokrywają się purpurą. Jedynie czasem rycersko-buntownicza postawa godna nieustraszonych lwich uczniów ujawnia się w puchońskiej odsłonie, gdy pięść ląduje na twarzy tych, którzy słowem bądź czynem znęcają się nad słabszymi. Nawet jeżeli ona sama zalicza się do grona ofiar.
Nie jest damą – kolejna wada, którą widzi przy każdym zerknięciu w lustro – jej chód nie jest płynny niczym u tancerki, biodra nie kołyszą się łagodnie na boki, a jej śmiech nie przypomina dźwięcznych, malutkich dzwoneczków. Zbyt często opiera się łokciami o blat, zdecydowanie za często parska śmiechem. Czasem koszula mundurku wychodzi spod wełnianej kamizelki, skarpetki niemal zawsze opuszczone są w połowę łydki, a burza loków stanowi jeden wielki nieład, który codziennie próbuje z marnym skutkiem ujarzmić. Zdarza się, że głośne westchnienie wyrwie się z jej ust na wspomnienie o kolejnych dwóch rolkach pergaminu na transmutację. Wśród stosów książek i stęchłego zapachu unoszącego się w szkolnej bibliotece czuje, jak jej ciało trawi gorączka.
Koniec, mam grypę. Jaką? Naukową! Opiewająca już w sławę wśród Puchonów - i nielicznych, raczej zdegustowanych Krukonów - wypowiedź Millie przeszła do historii. Wpisała się w codzienny słownik w dniu, w którym chylili karki nad opasłymi tomami ksiąg w trakcie przygotowań do SUMów. Pocieszeniem była jedynie Paskuda, kot o niesamowicie złośliwym usposobieniu i ciekawej kolorystycznej mozaice. Wierny kompan jej eskapad, godzin spędzonych w szklarni, gdy ziemia wchodziła pod krótko ścięte paznokcie. Albo, gdy pot ściekał z czoła podczas wykonywania najróżniejszych prac przy magicznych stworzeniach. Czasem wolała zaszyć się z dala od szkolnego zgiełku, czuć wilgoć parującą z ziemi, oddech na wrażliwej skórze.
Podobno jest miła.
Podobno roztacza wokół siebie ciepłą aurę.
Podobno jest zabawna.
Zwątpienie często - nadal - tańczy między myślami Millie. Zaplątane w poskręcane kosmyki złocistych loków. Każda wypowiedziana kojącym głosem sylaba podszyta jest niepewnością.
Bo przecież jestem nikim.
Zawsze byłam nikim.
Pozostanę nikim?