31-01-2021, 11:48 PM
Oriane Jacquetta Boleyn
Data urodzenia
14.02.2004
Dom i klasa w Hogwarcie
Slytherin, VI
Status krwi
100%
Status majątkowy
bardzo bogata
Miejsce zamieszkania
Anglia, wieś Hever w hrabstwie Kent
Orientacja
biseksualna ale heteroromantyczna
Wizerunek
Anya Taylor-Joy
Freeform
Jasna, przejrzysta pogoda pozwalała dostrzec z miejsca, które wybrali na krótki przedobiedni piknik, białe brzegi Anglii. Kiedy każdy zasiadł na rozścielonym kocu i miał już co skubać drobnymi kęsami kobieta przygarnęła bliżej najmłodszą dwójkę matczynym gestem. Odgarnęła z jasnego czółka synka drobny loczek, przytuliła na chwilę policzek do miękkich włosów córeczki.
– Mama! Opowiedz o mądrej Annie! – zaćwierkała dziewczynka, najbardziej chyba z całego zgromadzenia żywotna, niezdolna usiedzieć w miejscu.
– Mój boże, Oriane. – Najstarszy z dzieci kobiety, Quentin, westchnął z lekką irytacją. – Wszyscy słyszeliśmy tę historię z miliard razy.
– Mama, opowiedz! – Włączył się w chór niewiele młodszy od dziewczynki Pascal. – Mądra Anna, mądra Anna!
Bliscy wiekiem i podobni z wyglądu, Oriane i Pascal byli niemal jak bliźnięta – i zupełnie jakby nimi byli nie raz i nie dwa łączyli się w jeden denerwujący front przeciw sporo starszemu bratu. Claire zaśmiała się perliście na przekomarzanki potomstwa.
– Tylko jeśli obiecacie nie denerwować brata przynajmniej do obiadu.
Nierówny dwugłos zaprzysiągł się niemalże na śmierć – Claire wymieniła rozbawione spojrzenia z Quentinem. Nawet jeśli z mężem pośpieszyli się ze zrobieniem go bardziej niż do ślubnego kobierca, nigdy nie żałowała. Był rozsądny, świetnie się uczył, i zdawał się mieć smykałkę do prowadzenia rodzinnego biznesu – i na dodatek chciał go przejąć gdy dorośnie do szefowskich butów. Jak dziwnie, że z początku plany zakładały całkiem inny rozwój spraw.
– Dobrze, dobrze, opowiem ale cicho-sza, inaczej po opowieści – oznajmiła spokojnym, aksamitnym głosem; odczekała chwil parę, by ruchliwe dzieci zajęły jak najwygodniejsze pozycje. – Już? – Dwie kiwające twierdząco główki. – Dobrze, zaczynajmy. Dawno, dawno temu, za kanałem i lasami, za widocznymi stąd brzegami Anglii, znajdował się zamek w Hever. Tomasz Boleyn, którego mama była wilą, wżenił się w Howardów i razem z żoną mieli trójkę prześlicznych, przemądrych dzieci. Oriane, wyobrażasz sobie mieć siostrę zamiast jednego z braci? – Dziewczynka potrząsnęła przecząco głową. – Bo oni mieli właśnie dwie córki i jednego syna. Jerzego, Marię i... - Claire przeciągnęła ostatnią literę, chcąc zaangażować potomstwo w snucie dobrze znanej im historii.
– I mądrą Annę! – Wykrzyknął Pascal radosny, że nie tylko wyprzedził ale i zagłuszył siostrę, która w odpowiedzi wsadziła mu w ucho pośliniony mały palec dłoni. – Fuj, Ori!
– Nie „fuj, Ori” tylko mądrą Annę! – Odparła szczerząc w jego stronę wybrakowane zęby.
– Rozumiem, że sami sobie dacie radę z opowiadaniem...?
– Nie, nie! Przepraszamy, prawda As?
– Tak, prawda! Strasznie przepraszamy!
– Maria była słodka i śliczna, brakowało jej jednak ambicji. Jerzy – cóż, nie mógł zostać królową, bo był chłopcem. Ale Anna miała i ambicję, i była dziewczynką, i miała odwagę.
– Czemu chłopiec nie może być królową?
– Bo chłopcy są królami, As.
– No ale czemu?
– Bo są królami!
– Mieliście mnie nie denerwować do obiadu...? – mruknął Quentin leżący wzdłuż jednej z krawędzi koca, wystawiając jasną twarz ku przedpołudniowemu słońcu z zamiarem zdrzemnięcia się mimo kakofonii sprzeczającego się rodzeństwa, którą już dawno nauczył się traktować jak kołysankę.
Jedna uwaga starszego brata starczyła, by uciszyć nieznośnie energetyczną dziatwę.
– Ale król Henryk miał już królową! – Udała szok Claire, by ton narracji pasował z grubsza do opowieści. – Katarzyna Aragońska nie dała mu jednak synka. Jak sami zauważyliście, bez synka nie ma następnego króla. Anglię czekałoby bezkrólewie a tak być nie mogło. Bo kto w tamtych czasach by słuchał królowej? Królowa mogła tylko ładnie wyglądać i się uśmiechać.
– Głupie!
– Bardzo głupie, prawda? – odpowiedziała ze skinieniem głowy ku naburmuszonej na niesprawiedliwość średniowiecza córki. – Mądra Anna z Henrykiem się jednak bardzo pokochali. I przez dłuuuugie lata starali się o rozwód dla króla. Kiedy król zrozumiał dzięki kilku książkom, które mądra Anna mu zaproponowała, że przez religię Anglicy nie są wierni Anglii, zerwał z papieżem i sam udzielił sobie rozwodu! Tacy oboje byli mądrzy, król Henryk i Anna! Mieli śliczny ślub i prześliczną koronację mądrej Anny na królową. Niestety, Henryk chciał królowej, co by ładnie wyglądała i się uśmiechała, i pozwalała mu się całować ze wszystkimi jej koleżankami po kątach!
– Bleee! Czemu? Dziewczyny są ohydne!
– Sam jesteś ohydny. Zwłaszcza jak wyżerasz gile z nosa – skontrowała brata szczerbata dziewczynka.
– Sama wyżerasz gile z nosa!
– A nie, bo ty!
– Sza! Bo nie będzie opowieści! – Zagroziła im palcem Claire usiłując powstrzymać się przed śmiechem. Odczekała chwilę, gromiąc dzieciaki tak poważnym spojrzeniem na jakie mogła się tylko w tamtej chwili zdobyć. – Ale mądra Anna nie chciała tylko się uśmiechać. Była w końcu mądra! Taka mądra jak król! I nie chciała, żeby całował się z każdą jej koleżanką! Królowi nie podobało się, że po ślubie była równie co on mądra. Oskarżył ją więc, że to ona całowała się po kątach z jego kolegami! A to była dla królowej zdrada stanu, rozumiecie, za co karało się śmiercią. Mądra Anna wciąż miała jednak siostrę Marię. Przy jej pomocy uciekła z Tower. Pamiętacie, co to Tower?
– Więzienie!
– Tak! Mądra Anna uciekła z Tower, co niewielu się wcześniej udało, i poleciała na miotle, pod osłoną nocy, do Francji. Bo Francja i Anglia się potwornie nie lubiły! Kłóciły się między innymi – wskazała szerokim gestem rąk wszystko wokół nich – o Calais. Niezdobytą twierdzę! Anglia ją ukradła i dopiero Francuzom udało się ją, nieco później, po raz pierwszy podbić.
– To jak Calais było Anglii? – Zmarszczył czółko Pascal.
– Anglicy zajęli wszystkie drogi transportowe do twierdzy i nie pozwalali wwozić do środka niczego, nawet jedzenia, aż miasto się poddało z głodu.
– Niedobre ale działające. – Zmrużyła oko Oriane, skupiona nagle bardzo mocno, na wymalowanym słowami obrazku.
– Prawda? Więc, wracając do mądrej Anny. Mądra Anna pojechała w głąb kraju i sobie pomyślała: „Król się mojej mądrości przestraszył a ja go i tak przeżyłam. Dlaczego mam sobie nie poradzić?”. Pewna, że jej się powiedzie, zaczęła używać nazwiska Durand ale w magicznej społeczności każdy wiedział, że to ta Boleynówna, co umknęła śmierci i na dodatek jest w ciąży z Angielskim królem! I ludzie bali się z nią żenić, bo jeszcze ich za sobą w dół pociągnie. W dół, wyobrażacie sobie? Mądrej Annie jednak więcej trzeba było, żeby ją zniechęcić!
- W ciąży? Że z dzidzią?
- Ano w ciąży. Wyobraźcie sobie, że miała mieć bliźniaki ale jedno z dzieci umarło. I wtedy oskarżyli Annę o czary bo myśleli, że specjalnie pozbyła się dziecka. I chociaż brzuszek mądrej Anny się zmniejszył, jedno z dzieci przeżyło. Więc we Francji była królową bez korony i z dzieckiem, które cudem przeżyło w brzuszku.
- O czary? Bo dzidziuś umarł? - Tym razem czółko zmarszczyła córeczka, najwidoczniej po raz pierwszy zwracając uwagę na ten szczegół.
- Wszyscy we dworze byli mugolami albo ukrywającymi się czarodziejami, i wszystko co złe się zrzucało na magię. Mówili, że magia jest związana z diabłem ich religii. Wystarczyło żeby ktoś cię oskarżył i już! Rzucali cię na stos!
- Diaboł? - powtórzyła nieznane słowo dziewczynka.
- Diabeł, Oriane – poprawiła matka z dobrotliwym uśmieszkiem. - Tak nazywają upadłego anioła co został wrogiem boga, bo się zbuntował.
- Głupie.
- Nie nam oceniać, kochanie – zaśmiała się Claire targając włosy córki.
- Mama, mądra Anna! - wtrącił naburmuszony już Pascal, niezadowolony z przerwy w opowieści.
- Ach, racja! Więc, na czym skończyliśmy?
- Mądra Anna z dzidziusiem w brzuchu uciekła do Francji z więzienia. - As, wielce zadowolony z siebie, streścił końcówkę.
- Tak, tak. Dziękuję, kochanie. Mądra Anna nie mogła znaleźć męża aż trafiła na charłaka z rodu czystej krwi. Jego rodzina powiedziała im: „A niech będzie, żeńcie się! Ale jak to zrobicie, to jesteś Boleynem, Ludovic!”. Ludovic wiedział jednak, że z Anną będzie wolniejszy niż z rodziną, co go wyśmiewała i nie chciała. Bo też był mądry.
– Jak Anna była mądra? Czy jak zły król? - Po raz kolejny wtrąciła dociekliwe pytanie Ori.
– Jak Anna. Dostali w ślubnym prezencie od rodziny Ludovica mały dom i trochę pieniędzy. Żeby się więcej do jego rodziny nie odzywali. Anna urodziła córeczkę, rudą jak na małą Tudorównę przystało, ale Ludovic i tak ją pokochał i wychowywał jak swoją. Mała Isabelle kropka w kropkę przypominała starszą córeczkę Anny. Mądra Anna i mądry Ludovic wymyślili w międzyczasie parę gier, które spodobały się podróżnikom, dając początek naszemu rodzinnemu biznesowi, i doczekali się też paru synów. Anna jednak nie mogła zapomnieć o starszej córeczce. Bo, rozumiecie, nigdy nie mogła jej już zobaczyć, nawet zdradzić jej, że jest żywa, bo naraziłaby się na złość caaluuutkiej społeczności magicznej. Bo wszyscy mugole, co do jednego, wierzyli że mądrą Annę stracili w Angielskiej Tower. Tęskniła bardzo za Elżbietą. Wiedziała, że mogłaby być ze swoją córeczką i nigdy nie wpadła w problemy gdyby tylko urodziła synka w Anglii.
- Nie lubiła Francji? - Rzucił pytaniem Pascal drapiąc się w niezrozumieniu po nosku. Bo skoro nie lubiła to czemu tutaj są?
- Lubiła bardzo, nie martw się! Po prostu żałowała, że wpadła w problemy, których rozwiązanie na zawsze oddzieliło ją od córki. Zdecydowała więc, że żadna kolejna Boleynówna nie może wpaść w takie same kłopoty, o nie! Musi zadbać, żeby ród któremu dała początek miał jak najłatwiejszy start, jak najbardziej zabezpieczoną przyszłość. Zamknęła się więc z księgami i skryptami, i wszystkim co mogła znaleźć, żeby znaleźć rozwiązanie tego problemu. Nic nie działało. Nic, absolutnie nic. Więc mądra Anna wpadła na pomysł... - zawiesiła po raz kolejny głos Claire, prowokując dzieci żeby przypomniały sobie fakt z Boleynowskiej przeszłości.
- Klątwy! - Wydarli się chóralnie Oriane i Pascal, i gdyby nie chrząknięcie brata za plecami, znów byliby się pobili o to, które było pierwsze.
- Dokładnie. Nie było innego sposobu! Musiała przekląć swój własny ród, żeby pierwszy dzidziuś każdej kolejnej Boleynówny był chłopcem. Sama wymyśliła klątwę i zniszczyła od razu po jej rzuceniu wszystko z czego korzystała do jej napisania, żeby nikt nigdy nie mógł jej złamać.
- Mądre – skwitowała Oriane wgryzając się w kawałek sera wyciągnięty z koszyka.
Kiedy nadbiegło południe i Claire podejrzewała, że domownicy czekający w rezydencji zaczynają się niecierpliwić – w końcu nie mogli zacząć obiadu na który nadchodziła pora bez madame Boleyn i trójki Boleyniątek – zarządziła koniec pikniku. Pośród jęków dwójki smarkaczy koszyk zapełnił się kocem i tym, co zostało z leciutkich przekąsek. I kiedy rozbrykane dzieciaki poleciały przodem bawiąc się w parze w berka – jakimś cudem oboje skończyli nie będąc berkiem – Quentin zagadnął matkę.
– To kiedy uznasz, że są wystarczająco duzi na bardziej groteskowe kawałki? Wiesz, mamo, jak rodzina zbierająca wszystko, co magiczne, żeby się nie krzyżować z mugolami? Że z tego dużo charłaków wyszło i że ich posyłali do mugolskich szkół? Że przez to rodzinka istniała też pośród mugoli i jakaś połowa rodu potraciła głowy w Rewolucji Francuskiej a reszta nie kiwnęła palcem, żeby się nie podłożyć? Że sporo z rodzinnego skarbca się zapełniło przez nieczyste biznesowe zagrywki? Albo chociaż sposób w jaki Anna uciekła z Tower...?
Claire zmierzyła syna – wciąż od niej niższego, choć już niewiele – chłodnym spojrzeniem.
– Jeszcze parę zdań w tym monologu i uznam, że tobie z Renardem powiedzieliśmy za wcześnie, i naszykuję ładne Obliviate.
Mierzyli się pozornie wrogimi spojrzeniami przez dłuższą chwilę po czym wybuchnęli śmiechem – czystym i dźwięcznym, i pozbawionym wrogości.
Thomas Cranmer, arcybiskup Cantebury, był jednym z ludzi, którym moja rodzina wciąż zawdzięcza powiązania z koroną Angielską; popierał Henryka VIII podczas tworzenia kościoła anglikańskiego dzięki czemu Anna Boleyn mogła zostać żoną Henryka a niewiele później też królową. Cranmer został ogłoszony heretykiem czternastego lutego tysiąc pięćset pięćdziesiątego szóstego roku za panowania Marii I Tudor, znanej również jako Krwawa Maria, czyli córki Henryka VIII z małżeństwa z hiszpańską infantką Katarzyną Aragońską aka poprzedniczką Anny Boleyn. Czterysta czterdzieści osiem lat po ogłoszeniu Cranmera heretykiem urodziłam się ja, mademoiselle Oriane Jacquetta de Boleyn: pierwsza Boleynówna dwudziestego pierwszego wieku, z krwią Tudorów wciąż biegnącą przez żyły naszego rodu. Ironia losu, doprawdy, że Henryk VIII może zawdzięczać przetrwanie jego linii kobiecie własnoręcznie skazanej na ścięcie oraz krajowi z którym regularnie chciał walczyć.
Miałam zaczarowane dzieciństwo tak literalnie jak w przenośni. Wiedziałam odkąd tylko zaczęłam cokolwiek rozumieć, że jestem dzieckiem jednego z najstarszych rodów czarodziejskich czystej krwi jakie istnieją w Europie. Nie płaciliśmy nigdy za prąd – stworzenie maszyny typu perpetuum mobile nie jest trudne przy użyciu magii – a na małych, dziecięcych miotełkach mogliśmy z rodzeństwem oraz kuzynostwem śmiało śmigać po korytarzach rodzinnej rezydencji pod Calais. Śmiało akceptowałam wtedy wielką przygodę bycia mną: jeździłam konno, uczyłam się gry na instrumentach, śpiewu, tańca różnych rodzajów, manier, języka angielskiego i łaciny. Kiedy podrosłam jeszcze odrobinę w zasób moich studiów wciąż poprzedzających oficjalną edukację w Académie de Magie Beauxbâtons włączona została matematyka, historia, fizyka, biologia oraz chemia. Wszystko w imię faktu, że młody mózg jest najbardziej chłonny. Poza tym, tak zwyczajnie, odkąd pamiętam, lubiłam po prostu wiedzieć. Dlaczego chemia czy fizyka? Cóż, to logiczne – szczególnie kiedy się wie choć odrobinę o genetyce – że w rodzinie o tak czystej krwi pojawiają się charłaki. Zamiast ich źle traktować Boleynowie wcielają ich w życie mugolskie, i tak dzieje się od wieków; z resztą utrzymujemy również kontakty z innymi bogaczami Francji, głównie mugolami. Potrzebowałam więc tej wiedzy co najmniej żeby umieć rozmawiać z niemagicznymi ludźmi kiedy spotykaliśmy się w klubie jachtowym, gdzie Pascal bardzo sprawnie rozwijał swoje żagle. Z perspektywy czasu muszę też przyznać, że z Asem byliśmy dwoma małymi szatanami – zapewne dużo łatwiej było też nad nami zapanować kiedy oddzielnie oddawaliśmy się nauce. Przed jedenastym rokiem życia młody czarodziej ma bardzo dużo czasu i rodzice dopilnowali, żebym nie mogła spojrzeć kiedyś na swoje wspomnienia z tego okresu i powiedzieć, że był to czas zmarnowany.
Ha! Nie raz też i nie dwa bywało się w rodzinnym kasynie. Z Pascalem współpracowaliśmy nad ogrywaniem bywalców. Ktoś mógłby powiedzieć, że oszukiwaliśmy – ja wciąż uważam, że korzystaliśmy z taktycznej przewagi. Powiedzmy, że numerologia i matematyka miały się kiedy utrwalać w praktyce. Nasze pasmo wygranych nie trwało jednak bardzo długo. Ken skończył Beaux w tym samym roku kalendarzowym w którym ja miałam zacząć się uczyć – w moje ostatnie lato, które nie było wakacjami, Quentin zwęszył nasz pakt oszustów i go uciął, bardzo zadowolony, że nikt go w tym nie uprzedził. Wymarzył sobie posadę szefa kasyna, i chciał ją osiągnąć jak najprędzej; pracował więc mądrze nie ciężko. Przyłapanie nas porządnie go popchnęło ku spełnieniu ambicji.
Jako jedyna wnusia dziadka Ariela byłam też oczkiem w jego głowie – co się bardzo liczy jeśli wziąć pod uwagę, że ma on tylko jedno oko. Kiedy widział, że mój harmonogram zbyt był na słoneczność danego dnia wypełniony przesiadywaniem nad książkami przychodził mówiąc: “Sois libre, mon petit gerfaut.” uwalniając mnie z domowej biblioteki na podwórze, na zapach morza od strony kanału La Manche i szept drzew kołyszących się w parnym letnim powietrzu, i zielenie łąk należących do Boleynów. Mogłam wskoczyć na konia i pognać gdzie mnie oczy poniosły póki nie opuszczałam naszych terenów – a te były rozległe. Nikt nie sprzeciwiał się tym dniom lenistwa, odpoczynku, jakimi obdarowywał mnie dziadek a ja korzystałam z nich w pełni zajeżdżając swoje koniki, włócząc po lesie, pływając i plotąc wianki z piosenkami na ustach. Póki dziadek był nieco bardziej na chodzie dołączał do moich konnych wypraw i odkąd pamiętam nazywał mnie swoim małym białozorem. Białozór, inaczej gyrfalcon, jest inną nazwą sokoła norweskiego. Samice są większe od samców, poza tym nie mają większych różnic wizualnych między płciami. Niezależnie od płci są bardzo, jeśli nie najbardziej, cenionymi w sokolnictwie ptakami do łowów wysokich. Sokolnictwo było słabością dziadka Ariela. Jego własny dziadek oraz ojciec byli sokolnikami. Przejąwszy po nich szacunek do łowczego ptactwa oraz hobby samo w sobie, często w te dni mojego lenistwa pośród natury wyruszaliśmy razem na polowanie. Próbował mnie w ten sposób zarazić sokolnictwem – o ile polubiłam polowania i wszystko co z nimi związane nie potrafiłam się zdobyć na zniewolenie łowczego ptaka zwłaszcza po pierwszych lekcjach OPCM, kiedy zrozumiałam, że stworzenia podobne wilom traktuje się po prostu jak stworzenia: ni to zwierzę ale też nie rozumny, równoległy człowiekowi gatunek. Znaleźliśmy złoty środek poprzez wspólne układanie mojej sowy – dziadek dał mi pisklę płomykówki na ósme urodziny. I nawet, kiedy przyszedł czas, nauczyliśmy ją polować. Zawsze czułam pewien rodzaj dzikiej, nieco bezlitosnej satysfakcji kiedy w dzień polowania na kolację podane były upolowane przez nas przepiórki czy bażanciki. Polowaliśmy też w moje pierwsze wakacje, między pierwszą a drugą klasą, za czasów kiedy moja dziecięca dociekliwość zaczynała ewoluować w bardziej uporządkowany, systematyczny głód wiedzy akademickiej. Spytałam wtedy dlaczego dał mi taki nie inny przydomek – dopiero w wieku lat dwunastu zastanowiło mnie to głębiej – a odpowiedź dała mi do myślenia. Otóż, według dziadzia Ariela przypominałam Yvaine, jego żonę, jego “la cher faucon”, ale taka jaśniutka z tymi ciemnymi oczami wyglądałam na białozora. Oczywiście ptaki te występują w wielu innych odmianach kolorystycznych niż jedynie biel nakrapiana ciemnymi punktami, rozumiałam jednak co miał na myśli, tak powierzchownie jak w przenośni. Można nas było ułożyć ale nie istniał sposób na wyplenienie z nas pewnej dzikiej, pierwotnej drapieżności. Tamto lato, pół roku po dwunastych urodzinach, było pierwszym latem kiedy to ja skłuwałam niedobitą przez dziadkowego sokoła ułowkę. Może chciał się przekonać czy jestem w stanie dobić zranionego ptaka? Podejrzewam, że jednak rzeczywiście był już za mało sprawny żeby zeskakiwać z konia pośrodku łąki i potem wskoczyć nań z powrotem bez schodka do pomocy. Nikt jednak tak naprawdę nie wie co gra w duszy Boleyna póki ten się nie zdradzi. Dobiłam tych kilka złowionych ptaków – w ramach nagrody chyba, albo docenienia moich łowczych dokonań, to ja miałam zaszczyt wygrać sygnały myśliwskie na cześć poległej zwierzyny. Pierwsza kolacja z własnoręcznie dobitych ptaków smakowała... Dziwnie. Dobrze, może nawet lepiej niż zwykle po polowaniu, ale wciąż dziwnie. Parę polowań później okazało się, że to kwestia przyzwyczajenia.
Wróćmy na chwilę do mojej kariery akademickiej – bo z tego co dotąd napisałam muszę wyglądać na dziecko chętnie unikające nauki na rzecz rozrywki. Jest to pozór. Zawsze chętnie pochłaniałam wszelką wiedzę. Mój mózg potrzebował stymulacji co rodzice wcześnie zauważyli i wykorzystali moje dziecięce lata, kiedy umysł jest jak gąbka, żebym nauczyła się jak najwięcej jak najwcześniej; próbowali usilnie zaszczepić we mnie dyscyplinę w zakresie nauki. Ja za to miałam od zawsze problem z podobną autorytatywnością: z twardo wyznaczonymi godzinami nauki, wciskaniem na siłę do domowej biblioteki. Wolałam się uczyć po swojemu: w wybranych przeze mnie porach, miejscach. Dziadek Ariel dostrzegł, że żadna ze mnie posłuszna angielska klaczka – stąd te wszystkie wolne dni. Niby nazywam je do tej pory wolnymi “dniami” ale, koniec końców, były to po prostu luźne poranki i przedpołudnia. Po obiedzie z własnej woli zaszywałam się pośród ksiąg na długie godziny.
Po wakacjach i po paru miesiącach w szkole, kiedy nadeszła zimowa przerwa zaczęłam wyjeżdżać na polowania sama, tylko z moją płomykówką i nieosiodłanym koniem pod sobą, po zmroku – kiedy sowa najbardziej była aktywna a ja znów miałam problem z zaśnięciem. Nie były to szczególnie owocne polowania; sowy są drapieżnikami niskiego lotu a to co pochwycą jest zazwyczaj zbyt małe żeby służyło za coś więcej niż ptasią kolację. Ale i tak odnajdywałam w tych wycieczkach jakiś spokój; cień dawnej normalności. Minęło ledwie parę miesięcy a wszystko tak bardzo się zmieniło. Ba! Miałam wrażenie, że świat wokół mnie stanął na głowie. Dziadek, zamiast jeździć tylko ze mną na polowania, urządził dwie duże gonitwy z ogniskiem i ferworem sporej ilości sproszonych uczestników, merdaniem ogonów myśliwskich psów oraz końmi galopującymi całą parą za zwęszoną przez psy zwierzyną. Podejrzewam, że bał się naszych rozmów – bo mówiliśmy na wiele tematów gdy byliśmy tylko my, wraz z jego sokołem oraz naszymi końmi, pośród łąk. Obawiał się zboczenia na grząski grunt, wrażliwy temat. Traktował mnie po raz pierwszy jak laleczkę z cieniutkiego, drogocennego szkła. Za to Babka Hyacinthe – siostra dziadka Ariela powszechnie uważana w rodzinie za niezrównoważoną, złośliwą, psychopatyczną i z potencjalnie morderczymi zapędami wobec brata – była przez tych parę tygodni wobec mnie życzliwa na swój suchy sposób. Po raz pierwszy i ostatni w mojej pamięci była życzliwa wobec kogokolwiek. Wtedy czułam wdzięczność; teraz, z perspektywy czasu, podejrzewam że w jej życiu wydarzyło się coś podobnego. Coś, czego wspomnienie pobudziło ostatni okruch empatii jaki posiada. Przesiadywałyśmy wieczorami w pokoju bawialnym nieopodal jej sypialni, oświetlone skwierczącym w kominku płomieniem, oglądając rodowe klejnoty, które ma, jako matriarcha rodu, pod swoją pieczą. Szczerze mówiąc? Do tamtej pory nie wykazywałam ogromnego zainteresowania biżuterią. Byłam wciąż bardziej dziewczynką niż damą w swoim domowym zachowaniu. Owszem, potrafiłam się ubrać i uczesać, i zachowywać reprezentatywnie, ale zazwyczaj polegałam po prostu na szkolnym mundurku w wolnym czasie nosząc ładne koszule i dobrze skrojone spódnice z plisami, pamiętając o manierach tylko gdy byłam pośród niespokrewnionych ze mną ludzi. Pilnowałam wyglądu ale się nim nie przejmowałam tak bardzo jak robię to teraz: w tych czasach aparycja jest moją pierwszą linią obrony. Zaintrygowały mnie wtedy opowieści powiązane z poszczególnymi sztukami biżuterii; spodobało mi się niezmiernie jak złoto i drogocenne kamienie wyglądają w migotliwym blasku ognia. Poznając historię błyskotek, co same w sobie były fascynujące przez sekretne kompartmenty, ukryte ostrza, szkła powiększające, kompasy, zegarki, skupiałam myśli na temacie dalekim od niedawnych przeżyć. Zauważyłam wtedy, że pierścionki były najbardziej z kolekcji wszechstronne. Nie wiem czy polubiłam je tak bardzo właśnie za tę ich wszechstronność czy może za przyjemny ciężar jaki nadawały palcom kiedy je mierzyłam. Moje zainteresowanie musiało być wyraźne ponieważ babka wyciągnęła spośród nich jeden z niewielu jakie w tamtym czasie nie były na moje dwunastoletnie palce za duże. Żółte złoto, czarna emalia sprytnie nałożona tak, by wokół całej obrączki złotem było wypisane “in memoriam”. Zamiast szkiełka pokazującego plecionkę z włosów zmarłego – mała niezapominajka z pięciu malutkich pereł, z drobnym brylantowym środkiem. Otwierany kompartment pod nią był pusty – prezentując mi go Hyacinthe, niby mimochodem, rzuciła że to na wszelki wypadek. Przesłanie? Lepiej żebym miała przy sobie więcej środków obrony. No i oczywiście: pierścionek truciciela ukryty był pod prezencją pierścionka żałobnego. Mało kto spróbuje go otworzyć ot, z ciekawości, głównie ze strachu przed odkryciem pukla włosów zmarłej osoby bliskiej właścicielowi. Nie rozumiałam nigdy dlaczego śmierć działa na ludzi jak strach na wróble na niechciane w ogrodzie ptactwo. Zaczęłam się jednak zastanawiać nad jej znaczeniem i istotą dopiero po śmierci babci Yvaine a do tej było wciąż jeszcze parę lat.
Wydarzeniem – a raczej osobą – ponoszącą winę za ten przedziwny fikołek jakiego doświadczyłam był mój Humbert Humbert. Jako dwunastolatka zrozumiałam na przestrzeni paru miesięcy, kiedy prywatne lekcje z magii bezróżdżkowej zmieniły się nie do poznania, że potwory także się zakochują. I kochają miłością obrzydliwie intensywną. Nowy nauczyciel zaklęć, uważany przez wszystkie dziewczęta ze szkoły za diabelnie przystojnego, zgodził się mnie uczyć; byłam jedynym pupilem Beauxbatons na jakiego spłynął podobny zaszczyt. Połechtało to moje ego. Zaczął od pochwał i dłoni na moich ramionach, i układał mnie w piątkowe wieczory oraz weekendowe poranki. Wiedziałam na czym polega seks – byłam, jak to się mówi, uświadomiona. Maman uznała, że jest to wiedza obligatoryjna dla dziewczyny z moimi wilowatymi genami. Niestety nikt nie pomyślał o dodatku do tej wiedzy traktującym o potencjalnych predatorach. I teraz, parę ładnych lat po tych wszystkich wydarzeniach, kiedy tylko wracam do coraz bardziej rozmytych wspomnień nie potrafię wytrząsnąć z głowy wątpliwości, czy byłam Lolitą do jego Humberta Humberta? Czy zachęcałam go do pocałunków w które przerodziły się dawne dłonie muskające moje ramiona? Czy kusiłam potulnym badaniem męskiego ciała ustami zbyt młodymi by miały konieczność wypowiadania nazwy tego czego smakowały? Czy jestem współwinna czy może byłam jedynie zmanipulowaną ofiarą? Kiedy zaczynam wątpić przywołuję na powierzchnię racjonalność – i mówię sobie, że czar wil działa jedynie na tych co już są potencjalnie zainteresowani. Nawet jeśli jest na mnie jakaś wina jest ona bierna nie czynna; wyciągnęłam na światło dzienne to, co już w moim Humbercie Humbercie było. Może nawet nie musiałam z niego nic wyciągać; może zawiesił na mnie oko od samego początku. Jestem jednak pewna, że wilowatość, choć przypuszczalnie częściowo winna tych przeżyć, uratowała mnie tego pamiętnego dnia kiedy mój Humbert Humbert chciał przekroczyć granice ust i dłoni. Nie wiem w którym miejscu się omsknął: czy czar wili ogłupił go na tyle, że przecenił jak bardzo spętana byłam jego kłamstwami o tym, jakie to wszystko normalne i właściwe, i jak bardzo mnie kocha czy też rozgrzał się do zapomnienia dźwiękami jakie wygrywał na mnie palcami. Coś przestawało mi pasować do rzeczywistości; nie chciałam więcej ani dalej. Nalegał coraz mocniej, w jego oczach pojawiło się coś co mnie przeraziło. Zaoferowałam w zamian usta ze sprytem należnym Boleynównie, by potem ugryźć go w czułe miejsce z całej siły. Pamiętam cień metalicznego posmaku, jakbym upuściła mu parę kropli krwi pojedynczym kęsem. To wspomnienie – ten smak krwi Humberta Humberta – prowokuje pewną bezduszną satysfakcję kiedy tylko je przywołuję.
On wył, wił się w bólu a ja poprawiałam prędko ubrania żeby uciec. I uciekłam. Wprost do gabinetu madame Maxime. Przestraszona byłam, że za to ugryzienie grozi mi okrutnie surowa kara; miałam nadzieję że jeśli dotrę do niej pierwsza i wytłumaczę jak to chciał więcej tej normy niż mu byłam gotowa dać, kara nie będzie tak dotkliwa.
Przyznałam się do ugryzienia. Bo chciał więcej. Potem wszystko się wywróciło: okazało się, że nic z tego nie było normalne na co zastygłam. Szok mnie otępił. Został około tydzień do świątecznej przerwy i madame puściła mnie do domu. Tego samego dnia byłam już pod Calais, oficjalnie zabrana pod pretekstem rodzinnych spraw. Zaczął się kocioł zeznań, powtórek zeznań, ciągania mnie po różnych oficjalnie wyglądających budynkach bym opowiadała na nowo wszystkie szczegóły nienormalnej jednostronnej miłości przed jakimiś oficjalnymi ludźmi, w zależności od ich odporności na podobne słowa czerwonych z oburzenia bądź pozieleniałych w obrzydzeniu; zdaje się że zeznawałam nawet pod wpływem Veritaserum bo tak sztywna byłam i wybrakowana emocjonalnie, że chciano się upewnić czy nie kłamię. W końcu po takiej traumie powinnam być bardziej płaczliwa. Smutna może albo nawet rozhisteryzowana, zdecydowanie jednak nie powinnam chyba być tą małą oazą spokoju bez konkretnego wyrazu twarzy, prawda? Nieprawda. Bo po Veritaserum powiedziałam dokładnie to samo.
Miałam potem problem z uśmiechem i ze snem; za dużo myślałam – to dlatego. Mój Humbert Humbert wyrwał mnie z dzieciństwa i rzucił w dorosłość, i kiedy umysł w końcu to zrozumiał pojawiło się mnóstwo... Wszystkiego. Zdecydowałam wtedy, wiedziona za rękę przez babkę Hyacinthe, że nie dam się już nigdy zmanipulować. Oczywiście wtedy nie umiałam tego aż tak konkretnie określić – jednak zaczęłam w końcu aplikować narzędzia, jakie do tamtej pory służyły mi jedynie do poszerzania wiedzy, do wszystkiego na mojej drodze i w jej okolicach. Nagle okazało się, że świat jest dużo bardziej szary niż sądziłam jeszcze tak bardzo niedawno.
Nie było żadnego skandalu – nie byłby takowy na rękę ani szkole, ani nam Boleynom. Sprawa, jeśli nie liczyć moich rozlicznych zeznań, przynajmniej w mojej pamięci zapisała się jako długie, rozwojowe miesiące zakończone nagłym zwrotem spraw i jeszcze naglejszą ciszą. Jedną z tych niepokojących ciszy przywodzących na myśl parny letni dzień kiedy wyczekuje się burzy błyskającej na odległym horyzoncie ale ta nigdy nie nadchodzi. Na rzecz Pascala udawaliśmy wszyscy, że nic się nie stało. Był za młody na to co mi się stało – ja sama byłam na to za młoda ale tego już nie dało się cofnąć; podejrzewam, że rodzice mogli też nie chcieć go przestraszyć, jeśli w ogóle by zrozumiał co mu powiedziano. Więc nikt mu nic nie powiedział. Kiedy wrócił ze szkoły na święta – kończąc tym samym swój pierwszy semestr nauki – zaskoczyliśmy go kuligiem i przedwczesnym urodzinowym przyjęciem. O ile miło było po prostu cieszyć się z jego radości wiedziałam, że odwracamy tym samym jego uwagę: żeby w swojej wciąż niespełna dwunastoletniej głowie połączył mój wcześniejszy powrót do domu z niespodziewanym przyjęciem właśnie.
Kiedy wróciłam do szkoły w nowym roku Humberta Humberta już nie było. Nie wiem co się z nim stało i nawet nikogo nie pytałam; nie potrafię powiedzieć czemu nie zadawałam pytań. Przyjęłam fakt jego nieobecności za oczywistość.
Mogę być niemal stuprocentowo pewna, że rodzice mają wśród rodowych dokumentów jakiś odpis albo inny papier z jakąś ważną pieczątką traktujący o całej sprawie. Gdyby rzecz wypłynęła pod jakimś dziwnym kątem stawiającym moją reputację pod znakiem zapytania, rzutując nań negatywne światło? Och, bez zwątpienia wyciągnęliby dowody żeby oczyścić mi drogę do ołtarza. We Francji mogłam mieć nadzieję na inną przyszłość ale w Anglii? Moim zadaniem, jak ciotki Madeleine, będzie szerzyć wpływ Boleynów poprzez rozkładanie nóg co jakieś dziewięć miesięcy. Po temu muszę być czysta jak łza – żeby złapać jak najlepszą partię. Uspakajają mnie, czy też raczej wydaje im się, że mnie uspakajają, mówiąc: z twoją przeszłością czy bez twojej przeszłości i tak jesteś najlepszą partią w Anglii, znalezienie ci odpowiedniego męża nie będzie problemem. Paradoksalnie właśnie to mnie przeraża.
Wracając do mojej przeszłości – cóż, można by powiedzieć, że reszta drugiego roku minęła względnie normalnie. Najnormalniej jak się w mojej sytuacji dało. Jak wspominałam: zaczęłam stosować metody kiedyś służące jedynie do pogłębiania wiedzy w swojej codzienności. Krytyczne myślenie, obserwacja chłodnym okiem, dociekliwość. Dlatego zauważyłam jak dużo stałam się ostrożniejsza; przyłapywałam się na przyglądaniu koleżankom kątem oka: czy któraś z nich próbuje mnie skrzywdzić a ja o tym nie wiem? Nie będę kłamać – wyhodowałam w sobie paranoję, którą w pewnym sensie pielęgnuję do dziś w myśl zasady, że lepiej mieć paranoję niż skończyć w rowie. Pozwoliłam sobie wątpić we wszystko co wiedziałam i zrozumiałam, że wiedza nie jest celem samym w sobie. Jest narzędziem. Gdybym miała więcej tego narzędzia na początku roku szkolnego nie przeszłabym tego, co przeszłam. Zaczęłam więc uczyć się ze zdwojoną, ba! strojoną siłą. Nie przeszkadzało w tym kompletnie coś dziwnego, co zaczęło się dziać z moją głową – jakby umysł wiecznie był obudzony, na pełni obrotów, głodny wszystkiego. Rzucałam się w przeróżne zajęcia byle wypełnić dzień pożywką dla mózgu. Przepracowanie pomagało mi w nocy spać, za dnia zaś przynosiło ukojenie – bo wiedziałam gdzie iść dalej, co mam robić; miałam plan. Moje przekonania stawały się coraz bardziej elastyczne i wkrótce z bystrej drugoklasistki stałam się błyskotliwą trzecioklasistką. Jak to bywa pośród trzynasto- i czternastolatków hormony zaczęły buzować z okrutnym hałasem. Wokół mnie pojawiały się pierwsze miłości i nagle koledzy zmieniali się w moim towarzystwie w kompletnych kretynów, przez co zakochane w nich koleżanki zaczęły widzieć we mnie w coraz gorszym świetle: jakbym chciała im kraść tych wszystkich chłopców co czasem wpadali na mój widok na ściany. Nie pomogła dyplomatyczna półprawda, że wolę się uczyć. Nie pomagało też dużo mniej dyplomatyczne i równie półprawdziwe tłumaczenie, że wszyscy ci chłopcy koło mnie idiocieją i ostatnie na co mam ochotę to towarzystwo palanta nieumiejącego wypluć z siebie zdania, które by chociaż sprawiało wrażenie mądrego. Odrzucając chłopców i odrzucona przez koleżanki – byłam coraz bardziej samotna.
W wirze zajmowania głowy wszystkim zaczęłam jeszcze w wakacje między drugim a trzecim rokiem zaznajamiać się ze psychologią oraz strategią wojenną, na własną rękę zgłębiałam metody manipulacji i wzorców zachowań opisane w opasłych książkach; badałam logikę, argumentację i dyplomację; i rodzice mnie w tym wszystkim wspierali widząc moje zainteresowanie podobnymi sprawami jako pierwsze oznaki dorastania do butów Boleynówny. Przez całe lato miałam więc okazję uczyć się także pod czujnymi oczami nowych tutorów.
I kiedy poczułam osamotnienie przyszedł czas aby wykorzystać nową wiedzę. Po raz pierwszy zaczęłam planować: rozpatrywać co, jak, gdzie i kiedy. Przyglądałam się otoczeniu jak gracz szachownicy, zastanawiając się nad kolejnymi ruchami. Na pierwszy do zbicia pion wybrałam jedną z dawnych koleżanek, która pośród dziewcząt stała niemal tak wysoko jak ja – podobnie znakomity rodowód, uroda, wyniki w nauce. Miała jednak słabość, którą oceniłam jako łatwą do wykorzystania – jeśli chodziło o hardość serca była moim przeciwieństwem. Słodka z niej była, posłuszna rodzicom, zasadom duszyczka. Przez dwa pierwsze lata byłyśmy blisko i miałam pewność, że jeśli przyjdę do niej wyglądając na smutną i zmęczoną, i zagubioną w nowej sytuacji poczuje winę. Uzbroiłam się w zaczerwienione oczy – tarłam je rękoma w łazience, efekt wykańczając przemyciem ich wodą dla wilgoci rzęs – oraz uśmiech wyraźnie nieszczery ale przyjazny, jakbym się starała nie być smutną. Wszystko miałam przemyślane. Byłam słodka i głupiutka, i widziałam z niemałą satysfakcją jak dziewczyna łamie się pod wagą mojego teatrzyku, pierwszej celowej manipulacji; jak zaczyna płakać bo tak mnie przeprasza, że się źle poczułam. Znowu stałyśmy się sobie bliskie. Odkryłam moc planów, pociągania za sznurki, nakierowywania ludzi swoim zachowaniem na ścieżki jakie chciałam żeby obrali. Była to moc ekscytująca przez pierwiastek ludzki zapewniający pewien stopień nieprzewidywalności – coś czego brakowało szachom. Papa próbował mnie nauczyć zasad szachów kiedy byłam jeszcze w wieku poprzedzającym szkołę. Cierpliwe czekanie na rozmyślny ruch przeciwnika było torturą. Rzuciłam szachy by odkryć w parę lat później, że ich bardziej okrutna wersja – manipulacja otoczeniem – jest grą cierpliwości jaką polubiłam aż nazbyt mocno. Pomagałam swojej nowej-dawnej koleżance jak mogłam – bo kiedy mój pierwszy plan się powiódł od razu wymyśliłam kolejny. Odważniejszy, dalekosiężny, stawiający mnie w centrum uwagi. Czyli dokładnie tam, gdzie chciałam być.
Teraz, kiedy mam zaraz trafić do nowej szkoły, mogę szczerze w końcu się przyznać: w trzeciej klasie przypadkowo zaczęłam budować reżim i nie wstrzymałam budowy gdy zrozumiałam co robię. Kłamałabym mówiąc, że zrozumiałam to zbyt późno. Wręcz przeciwnie, po niespełna dwóch tygodniach – kiedy moja nowa-dawna koleżanka przyjęła rolę mojej prawej ręki dzięki zręcznemu pociąganiu za sznureczki – było to bardzo wyraźne. Tym właśnie sposobem, kiedy kończyłam pierwsze półrocze czwartej klasy, zaczynała się już porządnie cementować moja pozycja dobrotliwej pomocnicy dziewcząt i nieosiągalnego, odległego marzenia chłopców. Zostałam dyktatorem karmiąc wszystkich wokół cukrem aż stworzyłam kult jednostki i maszyna zaczęła napędzać się sama. Niektórzy by określili podobne zachowanie czystym złem. Myliliby się. Było to zaledwie niemoralne; niegodziwa odpowiedź na niegodziwe traktowanie. Zwyczajnie nie chciałam być osamotniona za niewinność. Owszem, rozpoznaję własne moralnie ambiwalentne i niemoralne zachowania – o ile cierpliwa mściwość jest moją wadą, przynajmniej według powszechnej opinii gdyby ta była tej cechy świadoma, to samoświadomość jest moją zaletą. Tą cechą także się nie chwalę bo sugeruje inteligencję, jakiś stopień krytycznego myślenia. Samoświadomość jednak była też moim wrogiem bo w miarę zachwycania się smakiem władzy jaką osiągnęłam zrozumiałam, że nie mam szczerych znajomych. Nie miałam nikogo z kim mogłam szczerze porozmawiać – byłam po prostu otoczona tabunem podnóżków, które odrzuciły mnie kiedy realnie chciałam im pomagać. Bo wtedy pomagałam im już tylko dla podtrzymania starannie wykreowanego wizerunku perfekcyjnej dziewczyny z idealnie czystokrwistego rodu co miał w sobie domieszkę renesansowej królewskiej krwi. Byłam na nich wszystkich zła – ale przełykałam goryczkę na rzecz uśmiechów i wyładowywałam złość w ruchu na zajęciach z tańca i w muzyce, i w sile z jaką męczyłam przeponę śpiewając. I nagle odkryłam też, jak niezmiernie jestem znudzona – cel był osiągnięty, nie było dokąd dalej przeć. Znudzona i zagubiona bez dalszego planu poczułam znów ukłucia paranoi. Jako świeża piątoklasistka zaczęłam wypatrywać potencjalnych wrogów reżimu; wsładzałam się w ich najbliższe otoczenie i z nowym zacięciem odkrywałam brudy jakie mogłabym wykorzystać żeby moje małe wróbelki, podnóżki spętane manipulacją, dalej trzymały się wyznaczonych przeze mnie ról oraz linii. Poprosiłam nawet o pomoc rodzinną sieć informacyjną bo, nie oszukujmy się, ród tak stary jak nasz sięga niemalże wszędzie; i wiedziałam, że mnie nie zdradzą bo Boleynowie Boleynom najbliższymi sojusznikami. Może w normalniejszej rodzinie to by nie przeszło – ktoś by mnie zrugał albo ukarał za zostanie socjalnym despotą. Ale czy naprawdę ktoś się spodziewa, że rodzina co zakwitła na krwi niewinnej służącej widzi podobne zachowanie za karygodne? Oczywista, że nie. Wręcz byłam chwalona między słowy za to co wokół siebie stworzyłam. Zaczęłam też flirtować z chłopcami – bawili mnie już od dłuższego czasu z tym swoim wpadaniem na ściany i wlepionymi we mnie oczami. Zostawiłam oczywiście wszystkich zajętych czy w inny sposób zaklepanych. Musiałam w końcu pilnować by nie deptać po piętach. Ale reszta? Póki nie powiedziałam nic dosłownego nikt nie mógł mi nic zarzucić. A nawet jeśli by spróbował – pewnie znałam jakiś jego sekret, który bardzo by ładnie wyglądał na dziennym świetle a mimo to był trzymany odeń bardzo daleko. Ale, w przeciwieństwie do stereotypu szkolnego dyktatora w długich blond włosach, nie byłam nigdy okrutna. Na nikogo nie naskakiwałam bez powodu. Ba! Na nikogo nie naskoczyłam, nie miałam okazji - moje władanie było do znudzenia pokojowe i ograniczało się głównie do mojego roku. Parę młodszych dziewczynek się przypałętało kiedy zaczęły zaginać parol na naszych chłopców i kilku starszych chłopców się też przypałętało, prawdopodobnie z winy tej mojej wilowatości, i zostało najpewniej dla tych paru dziewczyn, co nie wstydziły się jako piętnastolatki czy bardzo wczesne szesnastolatki zostawać nacięciami na paskach. O ile nie miałam problemu ze starszyzną w moim otoczeniu, o tyle starałam się z niego wyłączać młodszych poprzez promowanie ich patronizacji oraz infantylizacji. Jakbyśmy przez rok różnicy byli tak dużo od nich dojrzalsi! Ha, że też ludzie i w tym za mną poszli, niebywałe. W każdym razie – robiłam to żeby Pascal miał wybór. Normalne szkolne doświadczenie? Jego prywatna dyktatura? Zrobiłam co mogłam, żeby miał jak najszersze pole decyzji.
Potem – bardzo szybko – wszystko to zrobiło się w moich oczach mało ważne i naraz dużo ważniejsze. Babcia Yvaine zmarła w trzecim miesiącu roku szkolnego. Pokłóciła się z Hyacinthe, jak to obie miały w zwyczaju – babcia była wciąż niezmiernie zakochana w dziadku Arielu i broniła go jak lwica przed oszczerstwami jego siostry. Hyacinthe sprowokowała w niej furię harpii. Stare serce nie wytrzymało. Dziwnie wyglądała w trumnie. Tak młodo. Ale taki los wil – że przekroczywszy pewien wiek zaczynają wyglądać na dużo młodsze niż są. Pośród rodzinnego otępienia i smutku odkryłam swoją nową właściwość: o ile w trzeciej klasie przejęłam kontrolę nad swoim wizerunkiem, nad manierami, nad wszystkimi tymi zewnętrznymi pozorami i traktowałam je jak swoją tarczę, teraz były we mnie wrośnięte. Jak rower zbyt długo oparty o drzewo staje się w końcu jego częścią, tak samo ja w odruchu wybierałam ubrania, prostowałam plecy i nosiłam głowę wysoko. Z mętnym uśmiechem pomyślałam wtedy, że babcia Yvaine byłaby zadowolona: w końcu byłam damą.
Kiedy po pogrzebie wróciłam do szkoły podnóżki okazały mi dobroć – tak samo jak ja robiłam to przez lata wobec nich. Wszystko jedno jakie miałam intencje i jak je wprowadziłam, koniec końców byłam dobra. I w tamtej chwili dla mnie też nie miało znaczenia jakie były ich intencje kiedy mnie pocieszali, bo koniec końców nie zostawili mnie samej z moimi bólem oraz tęsknotą. Gniew jaki wobec nich czułam przed śmiercią babci wyparował. Dzięki ich bliskości zrozumiałam, że wolałam mieć znajomych jako sprokurowana starannie osobistość niż być samotną w autentyczności. Autentyczna mogłam być przy Pascalu. I za to od zawsze go uwielbiałam, i starałam się go chronić – nawet jeśli o tym nie wiedział. Pogodziłam się też z nieprzyjemną prawdą: rozczarowaniu wcześniej upragnioną nagrodą jestem winna jedynie ja, z moimi nierealistycznie wygórowanymi oczekiwaniami i brakiem namysłu w sprawie potencjalnych skutków ubocznych. Podobnie cyniczny realizm zakradał się w moje życie od dłuższego czasu – zamiast robić sobie wyrzuty zdiagnozowałam problem by nigdy więcej nie zostawić podobnej dziury w planie.
Odkąd zaczynałam odczuwać łapki cynizmu oraz realizmu skłaniałam się coraz bardziej ku sztuce mowy, filozofii; ku wszystkiemu co składało się na retorykę oraz wszystkiemu co jej może towarzyszyć. Właśnie ten kierunek edukacji chciałam obrać w szóstej klasie. Wiedziałam, że nie jest to szczególnie obiecujący pod względem przyszłych zarobków kurs ale tym nie musiałam się nigdy martwić. Chciałam debatować nad wielkimi ideami, odkryć w końcu rozwiązanie problemu solipsyzmu, rozmyślać głębiej nad kondycją ludzką. Niestety – w połowie szkolnego roku okazało się, że Amerykanin, z którym od paru lat rodzice prowadzili negocjacje przez ręce krewnego charłaka co został prawnikiem w mugolskim świecie, zgodził się w końcu na jedną z wysuniętych ku niemu ofert. Posiadłość w Angielskiej wsi Hever, zamek co powinien należeć do nas od wieków, w końcu wróciła w ręce Boleynów. Szóstą klasę mam więc zacząć już w Hogwarcie. Jestem całkowicie świadoma, że Hogwart – może nie dokładnie jak Beauxbatons moich czasów ale wciąż podobnie – ma kręgi znajomych znających się całe życia, i że w przeciwieństwie do Pascala nie byłam nigdy i wciąż nie jestem zbyt biegła w zawieraniu nowych znajomości. Kiedy tylko wieści na temat zamku wsiąkły zaczęło do mnie docierać jak bardzo zmieni się moja przyszła rola w rodzinie. Dotąd nie czułam ogromnej presji. Rodzina rozpełzła się po Francji szeroko i głęboko, nie potrzebowaliśmy nigdy na teraz-zaraz umacniania wpływów ani nowych krewniaków do wpychania w każde dostępne gniazdo. Póki mieszkaliśmy we Francji miałam szansę na własnoręczne wybranie swojej przyszłości, mogłam mieć realistyczną nadzieję na więcej niż małżeństwo i obowiązkowa gromada dzieci. Och, miałam nadzieję tak gorącą jak nigdy wcześniej, że moje zdanie coś znaczy – i próbowałam się wykłócać żeby mnie zostawili we Francji z dziadkiem Arielem i babką Hyacinthe, i Quentinem. Nie pamiętam nawet która z nas – czy ja, czy maman – stłukła ciśniętą poduszką tamtą szybę. Nic nie osiągnęłam poza ojcowską obietnicą, że w czasie kolejnych miesięcy jakie poświęcone będą przebudowie i dostosowywaniu zamku z powrotem pod zamieszkanie przez jedną rodzinę, że ogród różany będzie kwitł od maja po ostatki października. Przez ostatnie lata Hever było atrakcją turystyczną z dodatkiem pola golfowego, nic więc dziwnego, że potrzeba było paru miesięcy na przeróbki i poprawki.
Ogród różany! Nienawidzę, że można mnie takimi drobiazgami udobruchać jeśli się wie jak to zrobić. Taka już moja natura: wrzuć mnie wystarczająco głęboko w las, daleko od obcych oczu i uszu, a zmieniam się w wilowatą wersję disneyowskiej księżniczki, włącznie z pląsaniem boso po polankach, śpiewaniem słodkich melodii i splataniem wianków. Podejrzewam, że jest to winą dwóch wil od których pochodzę: mamy i babci. Zabierały mnie często, głównie w dni wolności dane mi przez dziadka, do lasu. Uczyły mnie o naturze: ziołach, zwierzętach, życiu w dziczy. Uczyły mnie też melodii oraz tańców swoich wilowatych młodości – tych samych, które miały wabić i mordować młodzieńców. Przekazywały mi w ten sposób wiedzę wil. Coś, bez czego nie byłabym pełna jako osoba. W końcu tak wiele mojego życia obracało się wokół odziedziczonej krwi, że trudno byłoby się z tym pogodzić gdybym nie zaznała choćby posmaku swojej dzikszej strony. Kochałam noce świętojańskie kiedy mężczyźni rodziny organizowali ognisko, i zjeżdżali się najbliżsi, i kobiety w bieli tańczyły wokół płomieni śpiewając niepokojąco piękne melodie.
Zdałam sobie właśnie sprawę z tego jak biednie wypadają w tych zapiskach moje szkolne lata – jakbym przepełniona była samotnością i nudą, i gniewem. Skupiłam się na nich, dość przypadkowo, chyba przez fakt, że to właśnie te okresy oraz uczucia mnie kształtowały. Mam mimo wszystko miliony przyjemnych a rozkosznych wspomnień. Pilnowałam by otaczające mnie osoby były stymulujące dla umysłu; dziewczęta wiedziały, że łatwiej wkraść się w moje łaski poprzez inteligentną konwersację niż bezpodstawne ploteczki. Spędzałyśmy godziny konwersując czy przygrywając wspólnie na instrumentach. Z pełnią pasji poświęcałam się interesującym mnie zagadnieniom. Chociaż szkolny czas może brzmieć ponuro był – wręcz przeciwnie – bardzo jasnym okresem życia, jeśli nie liczyć zajścia z moim Humbertem Humbertem; wyjątkowo łatwym okresem – tak przynajmniej mogę stwierdzić teraz, siedząc w swojej angielskiej sypialni z oknem wybiegającym na różany ogród.
Okno jest otwarte i powietrze przepełnia słodki zapach róż zmieszany z ostrzejszą wonią naręcza ruty, którą znalazłam na polanie nieopodal i postawiłam w wazonie na parapecie. Zaraz wrzucę te wszystkie swoje zapiski w płomienie, żeby nie istniał pisemny ślad, czarno na białym dowodzący, że się boję Hogwartu i życia w Anglii; dowodzący jednoznacznie, że nie jestem wcale tylko tą słodką jak miód i mleko perfekcyjną dziewczyną, ba! damą!, z dobrego domu.
Nauczyłam się nie zostawiać po sobie dowodów – nie mogę sabotować samej siebie. A muszę wyglądać na miękką i słabą, żeby moja siła była zaskoczeniem gdy przyjdzie się bronić. Zaskoczenie da mi taktyczną przewagę.
Zakończę notatki sekretem oraz marzeniem. Oba, o ile zachowam je w pamięci, być może posłużą mi za drogowskazy na tej nowej, obcej drodze.
Sekretem jest moja stopa – a dokładniej brak połowy jednego z palców u stóp. Dlaczego jest to sekret? Bo przypomina mi o słowach, których nigdy chyba nie wyzbędę się z pamięci: piękno jest zawsze dziwne. Niby ledwie parę słów a mają w sobie wiele prawdy. Przynajmniej w moich oczach.
Moim marzeniem za to – i ambicją – jest zapisanie się w historii. Tak żeby przyszłe pokolenia nie kojarzyły już nazwiska Boleyn z królową Anglii a ze mną. Zanim zmuszona byłam zacisnąć zęby i przeprowadzić do obcego kraju, i stawić czoła obowiązkom, była to jedynie sprawa ambicji. Być może narcyzmu, w pewnym sensie, albo tego mojego ukochania dla centrum uwagi. Teraz jednakże urosła ona do stopnia życzenia, pragnienia, gorącej nadziei. Bo jeśli mi się uda zanim skończę szkołę... Być może! Być może... Może moje zdanie zacznie się liczyć na rodzinnym forum. I może nawet będę mogła zdecydować o drobnej chociaż części mojej przyszłości.
“Je peux résister à tout, sauf à la tentation”.