24-07-2021, 12:38 PM
Argos Avery
Data urodzenia
05.04.2003
Dom i klasa w Hogwarcie
Slytherin, VII
Status krwi
czysta
Status majątkowy
bardzo bogaty
Miejsce zamieszkania
Llanfaelog, Walia
Orientacja
biseksualny
Wizerunek
Jeremy Dufour
Freeform
Jej grube, nieprzeniknione mury słyszały i widziały więcej od najbardziej sędziwych i doświadczonych przez życie czarodziejów. Podsłuchiwała spiskujących, obserwowała morderstwa i zdrady, przeżywała wojny i oblężenia, a mimo to przetrwała - trwała przez wszystkie ciężkie lata, pełniąc zaszczytną rolę siedziby rodu Avery.
To właśnie Perła nauczyła mnie, że świat dzieli się na dwie grupy. Na lepszych, którym dane było znaleźć się za grubymi murami podobnych rezydencji, oraz na tych gorszych, pozbawionych podobnych przywilejów. Pan ojciec szybko uświadomił mnie, że jeśli chcę zajść wystarczająco daleko, żeby nie przynieść mu wstydu, to muszę nauczyć się tych ludzi rozróżniać. I znowu - Perła mi w tym pomogła.
I chociaż przez długi czas wydawało mi się, że jej ściany mnie duszą, że sklepienia próbują mnie przygnieść, a powietrze jest zbyt rzadkie, by oddychać... Teraz już wiem, ojcze. Teraz, gdy zdaję sobie sprawę, że kiedyś Perła stanie się moja, rozumiem. Tam rodzina twoja, gdzie dom twój. Perła mnie wybrała.
To w niej przyszedłem na świat. Choć nie pamiętam tego dnia, to domyślam się jak mógł wyglądać... Pierwsza ciąża matki, choć na pewno przyniosła jej wiele strachu, nie tylko o zdrowie, ale także młode i nieskalane ciało - z pewnością umocniła jej pozycję jako żony głowy rodu Avery. Choć sama z lękiem spoglądała na oddalony o dziewięć miesięcy termin, to wszyscy wokół cieszyli się szczęściem młodej pary, życząc im zdrowego syna - dziedzica.
Dziewięć miesięcy później - z pomocą akuszerek - rzeczywiście powiła wyjątkowo zdrowe dziecko. Wzniesione przed stuleciami mury Perły wypełnił donośny płacz dziecka, którego przeznaczeniem było... zostać jej panem. Podobno kiedy wszyscy dowiedzieli się, że jestem najprawdziwszym w świecie chłopcem, to cała rezydencja zawrzała. I trudno się dziwić, bo co mogło przynieść rodowi szczęście, jeśli nie zdolny do rozpłodu chłopiec? Wszyscy się cieszyli, wszyscy.
Ja, cóż... byłem zbyt młody, żeby zrozumieć jak wielkim jestem szczęściarzem. Nie pojmowałem, że wszystko - nawet marmurowe posadzki, na których stawiałem pierwsze kroki, kiedyś będą tylko i wyłącznie moje. Nie zdawałem sobie sprawy, że jestem dziedzicem fortuny i nazwiska z niezwykle bogatą historią. Że jestem spadkobiercą samej Perły! I wszystko to dla mnie! Tylko dla mnie. Dla dziedzica. Bo miałem szczęście przyjść na świat jako upragniony pierworodny syn
Nie wszyscy mają tyle szczęścia. Drugie dzieci arystokratycznych rodzin - szczególnie jeśli nie są chłopcami - nie mają tyle szcześcia. Pewnie dlatego na wieść o kolejnej ciąży Lady Avery nikt nie wydawał się specjalnie poruszony. Ciąża była już tylko czystą formalnością, dopełnieniem obowiązku małżeńskiego i chęcią powiększenia rodziny. I choć wszyscy chętnie przywitaliby kolejnego zdrowego i silnego chłopca, to nie wyczekiwano go tak jak wcześniej wyczekiwano mnie - marzenia, oczka w głowie.
Narodziny Aspasii nie były więc tak rozdmuchane. Nie znaczyło to jednak, że mieszkańcy zamku się nie cieszyli! Może i nie była wymarzonym chłopcem, ale z pewnością otwierała rodowi nowe możliwości, na przykład opcje zawarcia korzystnego mariażu z innymi szanowanymi czarodziejskimi rodami. Nic więc dziwnego, że chociaż Aspasii nie przywitano nagłym wybuchem euforii, to mogła liczyć na wiele uśmiechów i zachwytów.
Zresztą, nawet gdyby nikt się nie radował, to zawsze zostawałem ja. Choć nie do końca pojmowałem znaczenie słowa siostra, to nowy mieszkaniec Perły niezwykle mnie zainteresował! Już niedługo po jej narodzinach, gdy byłem jeszcze małym chłopcem, nabyłem zwyczaj zaglądania do stojącej w rogu komnaty kołyski. Aspasia była taka mała i krucha! Delikatna. Moja. Od zawsze moja.
Perła nas dla siebie wybrała. Dzięki niej dzieliliśmy tak wiele - dom, rodzinę, nazwisko i przeznaczenie, którym było przyniesienie nazwisku wymarzonej przez rodziców chluby. Już jako dzieci złapaliśmy świetny kontakt. Przez długi czas mogliśmy nawet spędzać wspólnie czas bez obawy, że zaraz ktoś wtrąci swoje trzy galeony. Przez ten krótki okres wczesnego dzieciństwa wszyscy traktowali nas raczej równo, pozwalając nam na wspólne wygłupy czy łączone zajęcia z nudnymi nauczycielami, których sprowadzano specjalnie z odległych zakątków kraju i świata. Niektórzy uczyli nas czytać i pisać, inni zmuszali do wkuwania genealogii rodu, a jeszcze inni wpajali najważniejsze zasady etykiety. Chociaż nigdy nie ciągnęło mnie do nauki, a wkuwanie na pamięć imion kolejnych członków znamienitych czarodziejskich rodzin wydawało się niezwykle nudne, to starałem się nie sprawiać kłopotów. Nauczyciele nie mieli więc na co narzekać!
W wieku sześciu lat potrafiłem więc użyć wszystkich sztućców i wymienić głowy największych rodów, jednak nie do końca pojmowałem znaczenie słowa ojciec. Długo zajęło mi zrozumienie, że wysoki mężczyzna, który od czasu do czasu pojawiał się na wspólnej kolacji, to nie zjawa, a ojciec we własnej osobie. Przez całe dzieciństwo gdzieś się przewijał, od czasu do czasu obdarzając mnie wymuszonym uśmiechem, czy zabierając mnie na jakieś spotkanie, ale nigdy nie miałem czasu go poznać.
Nie miałem więc ojca, i - przynajmniej według mnie - nie miałem też matki. Nie potrafiłem nazwać tak kobiety, która większość dnia chodziła obrażona, krytykując mnie i siostrę za zbyt nisko uniesiony podbródek czy zbyt szybkie mówienie. Choć wtedy bardzo jej nie lubiłem, to teraz jestem w stanie jakoś ją zrozumieć - była młoda, głupia i naiwna. Aranżowane małżeństwo odebrało jej życie, którego tak na dobrą sprawę nie zdążyła jeszcze rozpocząć.
Nie miałem więc rodziców. Nie miałem też swobody, ale miałem przecież siostrę - ukochaną blondwłosą istotę, której musiałem strzec jak oka w głowie. Już jako dzieciak wiedziałem, że nie powinna wchodzić do komnaty z bronią białą, a schody prowadzące na trzecie piętro są zbyt strome, żeby mogła bezpiecznie się po nich wspiąć. Mieliśmy siebie, więc nie potrzebowałem rodziców - ona mi wystarczała. Byliśmy nierozłączni! Cieszyliśmy się tym niewinnym czasem do dnia, w którym ojciec nie stwierdził, że jestem wystarczająco dojrzały, żeby rozpocząć szkolenie na wspaniałego dziedzica. Miałem osiem, może dziewięć lat... W tym celu zatrudnił Pana von Flensburg, niemieckiego czarodzieja od wielu lat zajmującego się wychowywaniem dzieci z arystokratycznych czarodziejskich rodzin. To on po raz pierwszy pokazał, że między dziedzicem, a córką jest gruba ściana. Stał się moim piastunem, oddzielając mnie od siostry, która została narażona na spędzanie czasu z naburmuszoną i obrażoną na świat matką, z utęsknieniem wspominającą lata, w których świeciła na salonach.
Wkrótce obarczono nas tak wieloma obowiązkami, że stworzono nam grafiki. I powiem jedno - wszystkie zajęcia wydawały się cholernie nudne. Bez siostry po prostu nie potrafiłem się bawić! Świetnym przykładem są lekcje szermierki, która - choć później niezwykłe mnie zainteresowała - przez nieobecność siostry wydawała się okropna. Czasem próbowałem zaprosić ją do wspólnej gry, ale Pan von Flensburg twierdził, że damie z dobrego rodu nie wypada dotykać broni... Dziedzicowi nie wypadało zaś spędzać zbyt wiele czasu z dziewczętami, nawet jeśli ta była siostrą, bo... bo dziewięcioletni spadkobierca miał ważniejsze obowiązki. Zresztą, w tradycji Averych głęboko zakorzeniła się myśl, że chłopiec nie powinien ulegać wpływom niewiast. Mężczyźni powinni być silni i zdecydowani, a tego - przynajmniej według zasad ustalonych przez przodków - nie mogło dać wychowanie wśród kobiet.
I chociaż bardzo mi się to wszystko nie podobało, to jakoś żyłem, trenując i ucząc się, a wolne chwile spędzając z siostrą. Choć Aspasia szybko nabierała ogłady i zachowania przykładnej damy, to będąc blisko - bez surowego spojrzenia matki - potrafiliśmy rozmawiać jak dawniej, nie przejmując się etykietą czy dworskimi zasadami.
Ratunkiem od nudnych lekcji okazał się Hogwart. Miałem dziesięć lat, gdy rodzina stanęła przed ważną decyzję - przed decyzją wybrania mi szkoły. Choć Hogwart wydawał się najrozsądniejszym, a na pewno najbardziej oczywistym wyborem, to Beauxbatons zwracało więcej uwagi na pielęgnowanie zasad etykiety, na której zależało matce. Zresztą, wielu znamienitych przedstawicieli rodu Avery ukończyło Beauxbatons: zawsze ceniliśmy sobie sztukę, a tam jest ona traktowana na równi z magią. Argumentem optującym za Durmstrangiem był fakt, że tam szybko zrobiliby ze mnie wspaniałego mężczyznę... Takiego o jakim wszyscy marzyli.
Ostatecznie jednak postawiono na Hogwart, najbezpieczniejszy i najbliższy wybór. Babka Brigit stwierdziła, że w Durmstrangu nie byłbym narażony na towarzystwo osób - jak to lubiła mawiać - brudnych, ale ostatecznie nawet ona zaakceptowała ten wybór. I nie omieszkała wraz z rodzicami i siostrą odprowadzić mnie na peron. Pamiętam, że kiedy zapytałem, co ma na myśli mówiąc brudny, ojciec poinformował mnie, że mowa o ludziach, których polecił mi unikać. Miałem więc unikać nie tylko dzieci z niemagicznych rodzin, ale także jego wrogów politycznych, podobno zawzięcie krytykujących przeszłość naszej rodziny. Zazdrośnicy.
Zresztą, nie potrzebowałem tych porad. Na peronie pojawili się nie tylko ludzie brudni, ale także ci lepsi - chłopcy, z którymi rozmawiałem na ucztach czy dziewczęta, z którymi żartobliwie mnie swatano. Wszyscy rozumieliśmy, że rody wymagają od nas jednego - mieliśmy trzymać się razem. I tak też zrobiliśmy. Czysta selekcja.
W Hogwarcie było świetnie. Choć - ku zawodowi rodziny - nigdy nie mogłem pochwalić się wyśmienitymi stopniami, to w zamku czułem się naprawdę wspaniale. Uważnie, ale szybko zakładałem nowe znajomości, spędzałem czas z osobami, które nie przynosiły mi wstydu, a z tyłu głowy zawsze miałem przydatne rady krewnych. Zazwyczaj ignorowałem więc brudnych i gorszych, nie będąc jednak przy tym nieuprzejmym, bo ojciec twierdził, że każdy szanujący się arystokrata nie okazuje otwarcie niechęci. Musisz być miły, ale zdystansowany - tak działa polityka. Nie bądź kontrowersyjny, a sprytny.
Może dlatego byłem tak lubiany? Bo o ile ktoś nie dał mi konkretnego powodu, to nie szukałem zwady: patrzyłem na wrogów z politowaniem, nigdy nie aranżując kłótni, które mogłyby przynieść mi tytuł chłopca od kłopotów.
Pierwsze dwa lata nauki spędziłem więc na pielęgnowaniu relacji z odpowiednimi ludźmi, na zabawie i - co zdarzało się nieco rzadziej - na nauce.
Niestety, zawsze nadchodziły wakacje, a wraz z nimi kolejne nudne uczty i lekcje z prywatnym nauczycielem. Humor poprawiał mi jedynie uśmiech zazdrosnej o Hogwart siostry, wyraźnie wyczekującej nadejścia jej sowy, wypytującej mnie o wszelkie informacje na temat Szkoły Magii. Za każdym powrotem - czy to na ferie świąteczne, czy wakacyjne - zaskakiwało mnie jak wielkie zmiany w niej zachodza. W Hogwarcie często wymienialiśmy między sobą listy, ale dopiero na żywo mogłem zauważyć jak wspaniała robi się z niej dama.
Nic dziwnego, że kiedy w końcu ten swój list dostała, to rodzice mieli już na oku potencjalnego narzeczonego. Kto nie chciałby w rodzie tak dobrze zapowiadającej się damy, zapewne z pokaźnym posagiem i dobrymi genami? Choć wszyscy wokół cieszyli się z powodzenia, które towarzyszyło małej siostrze, to ja czułem się jakby ktoś chciał mi ją przedwcześnie wyrwać. Moja siostra? MOJA siostra miałaby kiedyś zostać... żoną? Kiedy zapytałem o to nauczyciela, ten stwierdził, że to obowiązek i przywilej każdej wysoko urodzonej damy, a Aspasia z pewnością przyniesie mężowi wielu wspaniałych i zdrowych potomków. Niespecjalnie mnie to przekonało. Nie wyobrażałem sobie jej w tej roli. Wyrzuciłem z głowy myśl, że kiedyś opuści Perłę.
Postanowiłem więc nie martwić się przyszłością i spełniać rolę przykładnego starszego brata - pomogłem jej się w Hogwarcie w jakiś sposób zaklimatyzować. Paradoksalnie szkoła była miejscem, w którym mieliśmy dla siebie najwięcej czasu - z dala od nudnych nauczycieli i rodziców, którzy pytali jedynie o nieinteresujące nas sprawy: o nasze postępy w nauce, o towarzystwo, czy zachowanie. Wszystko było lepsze! I cieszyłem się, że chociaż w niej mogła poczuć się wolna - wolna od obowiązków Lady Avery, od krytycznego oka matki i przyszłości. W Hogwarcie mogła poczuć się jak prawdziwa osoba, a nie towar do wymiany - nie była tylko panną na wydaniu, a zwykłą uczennicą. Dziewczyną. Osobą. Jedną z wielu.
To obecność siostry w Hogwarcie uświadomiła mi, że nic tutaj nie działa jak powinno. Miałem więc trzynaście lat, gdy zrozumiałem, że wszystko jest zepsute - że podejście grona pedagogicznego jest nieodpowiednie. Dlaczego mieliśmy być jednymi z wielu? Dlaczego ja miałbym być porównywany do tego przygłupiego Puchona z mugolskiej rodziny? Dlaczego moja siostra miała być narażona na towarzystwo brudnych osób? Babka Brigit lubiła wygadywać głupoty, ale w jednym miała rację: świat dzieli się na lepszych i gorszych, a ja przecież byłem tym lepszym.
Miałem trzynaście lat, gdy straciłem resztki samodzielności. Wiedziałem, że ulegam wpływom rodziny, ale nigdy nie próbowałem z tym walczyć - przecież mieli racje. Dlaczeg musiałem siedzieć z gorszymi w jednej klasie? Dlaczego grono pedagogiczne nie zwracało się do mnie z szacunkiem? Cały ten system, całe szkolne szczęście, wszystko... stało się jakieś kruche. Szczęście płynące z Hogwartu ulatniało się tak szybko jak się pojawiło. Po co mi szkoła, w której nie byłem już dziedzicem, a zaledwie uczniem? W rezydencji stawałem się Paniczem, a nie jednym z wielu chłopców, porównywalnym wartością do... do wszystkich niewartych uwagi ludzi.
Wakacje przed czwartą klasą pomogły mi zrozumieć, że życie arystokraty wcale nie jest złe. Polubiłem szermierkę, polubiłem też uczty... chyba wychodziła ze mnie dusza ekstrawertyka, bo bardzo przepadałem za spędzaniem czasu wśród ludzi mojego pokroju. To w te wakacje po raz pierwszy poczułem, że się rozwijam. W Hogwarcie tego nie doświadczyłem.
Rosłem, a wraz ze mną rosły oczekiwania krewnych. Zasypywano mnie wieloma księgami, które - przynajmniej według nuaczyciela - miały przygotować mnie do pracy w Ministerstwie Magii. W międzyczasie trenowałem szermierkę i uczęszczałem na liczne uczty, w wolnych chwilach trenując Quidditch'a lub rozmawiając z siostrą. Pech chciał, że poza szkołą mieliśmy dla siebie naprawdę niewiele czasu. Choć na bankiety chodziliśmy całą rodziną, to zmuszano ją do zabawiana rodu narzeczonego, zupełnie jakby jak najszybciej chcieli wydać ją za mąż. Mniej więcej w tym okresie zacząłem rozumieć jak niekorzystnie trafiła. Bogata i obdarzona wspaniałymi genami - zupełnie jak ja. Różniło nas tylko to, że ona nie miała nad sobą żadnej kontroli. A może ja także nigdy jej nie miałem? Nie wiem. Ciężko powiedzieć, choć może coś w tym jest. Po co mi jednak kontrola, skoro rodzice wiedzą najlepiej? Ojciec zawsze mówił, że trzymając się blisko rodziny zajdę tak daleko jak zechcę. Mam tylko jedno zadanie - zadani dziedzica - przyniesienie rodowi chluby. Nic prostszego.
Szybko zrozumiałem, że mam wszystko, czego tak naprawdę mi potrzeba. Byłem wystarczająco przystojny, żeby przykuć uwagę młodych dam i wystarczająco charyzmatyczny, żeby ją przy sobie zatrzymać. Mówiłem odpowiednio dużo i odpowiednio głośno, żeby patrzyli na mnie z podziwem, nie z politowaniem. Miałem piętnaście lat, gdy zrozumiałem, że życie arystokraty zostało stworzone specjalnie dla mnie.
Ojciec nie miał na co narzekać. Fortuna rodu i prezencja jego dzieci wystarczyła, żeby zwrócić uwagę ewentualnych sprzymierzeńców w politycznej grze. Wiedziałem, że jeśli kiedyś będziemy potrzebowali wsparcia Szefa Wizengamotu, to wystarczy zaproponować mariaż między mną, a ich najstarszą - niestety najbrzydszą - córką. Czego się nie robi na rodu? Jeśli zaś zaszłaby potrzeba znalezienia sojusznika w Departamencie Tajemnic, to świetnym wyborem okazałaby się ta szmata Rhaella Travers, która na piątym roku zdecydowała się spędzić noc ze mną, Rosierem i Mulciberem jednocześnie, później pokazując się na bankiecie jako wzorowa córka głowy Traversów. Tak właśnie nas wychowywano. Na prawdziwe damy i prawdziwych panów. Bez skazy.
Wszyscy wokół byli zepsuci. Wszyscy oprócz mojej ukochanej niewinnej siostry, którą należało chronić. Nie tylko przed niechcianym mariażem czy samotnością, ale także przed nią samą. Zawsze była delikatna, zbyt delikatna, żeby sobie beze mnie poradzić. Chciałem dla niej lepszego losu - losu, w którym nie zostanie tylko kolejną żoną. Nie była jedną z nudnych dam, które widywałem na salonach. Była kimś więcej. Potrzebowała mnie, a ja potrzebowałem jej. Chociaż zawsze starałem się być silnym i pomocnym starszym bratem, to bez niej nigdy bym w Perle nie wytrzymał. Ambicje rodziców niejednokrotnie wydawały się zbyt wysokie, by je spełnić, ale wtedy wystarczyło spojrzeć w jej oczy. Wiedziałem, że dla niej trzeba. Dumni rodzice to dobrzy rodzice, w jakimś stopniu spuszczający z nas wzrok. Spuszczający wzrok nie z nas, a z niej.
Dlatego pilnowałem jej i siebie. Nawet na piątym roku, gdy w głowie miałem już głównie SUM-y, starałem się towarzyszyć siostrze tak często jak to możliwe, czasem zaniedbując znajomych, ale nigdy się tym nie przejmując. Zresztą, czym miałem się przejmować, jeśli nie rodziną? Jeśli nie przyszłością? Przecież tego nauczył mnie ród. Mieliśmy trzymać się blisko. Mieliśmy osiągnąć wiele. Do tego nas stworzono.
A dla rodu byłem w stanie zrobić wszystko. W wakacje przed szóstą klasą porzuciłem nawet ukochanego Quidditch'a, bo jedynie odbierał mi cenny czas na naukę. Szkoła przestała być zabawą: stała się przykrym obowiązkiem stojącym na drodze do rozpoczęcia życia, które jest na wyciągnięcie ręki.
Zresztą, wszystko zawsze miałem na wyciągnięcie ręki.
Więc porzuciłem wszystko dla dobra rodu. I co z tego mam?
Teraz jestem tutaj - na ostatnim roku nauki tej przeklętej szkoły - i myślę sobie, że wszystko poszło w złym kierunku. Nie wiem już, która część mojej osobowości jest prawdziwa, a która wykreowana na potrzeby rodziców. I chyba już nawet o to nie dbam... Takie moje przeznaczenie.
Ważne, że sobie radzę, czyż nie? Ale czy ona sobie beze mnie poradzi?