Ravenclaw |
0% |
Absolwent |
|
b. bogaty |
? |
Pióra: 5
Ponury korytarz Korytarz znajdujący się niedaleko Pokoju Wspólnego Ślizgonów. Jego ponura aura sprawia, że każdego przechodzącego tędy ucznia ogarnia mało przyjemne uczucie pustki i melancholii. Lepiej się tutaj nie zapuszczać, kiedy humor nie dopisuje, bo nigdy nie wiadomo, czy nie siądzie humor na kolejny tydzień.
Slytherin |
100% |
Klasa V |
15 lat |
b. bogaty |
Hetero |
Pióra: 219
10 września; 19:55
Zmiany się działy ogromne w życiu Romilly'ego. Zaczynał być ludzki, milszy. Przejmować się innymi, otwierrać się na relacje. Zaczynał aktualnie chcieć sprawić niektórym przyjemność, choć było to do tej pory zupełnie nie do pomyślenia z jego strony, ani w zasadzie czyjejkolwiek. Każdy wiedział, że on zwyczajnie był nie do tolerowania, nie do polubienia, bo bronił się przed tym rękami i nogami. A potem jakoś powoli wszystko zaczęło się zmieniać przez tą uroczą, rudowłosą dziewczynę, która nawet w potworze, za jakiego miał się przecież Romilly, widziała coś więcej, coś wartego ocalenia. Trwała przy nim nawet jak kilkukrotnie niemal zrobił jej poważną krzywdę. Ba, raz nawet ją zaatakował! Gdyby nie to, że przykopała mu między nogi, może skończyłoby się znacznie gorzej niż bolące jądra i czerwone znaki na szyi. Do tej pory sobie tego nie wybaczył, nie sądził by kiedykolwiek potrafił.
A jednak nie poddała się na nim. Mimo to wciąż z nim rozmawiała. Dawała prezenty, gadała o bzdurach, siedziała obok i po prostu cierpliwie znosiła jego gburowatość, aż w końcu... Otworzył się. Przestał być chujem. Niemal był dla niej jak baranek, w życiu by nie pozwolił na jej krzywdę, a gdy wiedział, że atak jest blisko, unikał jej by nie dopuścić do kolejnego momentu, gdzie rzuciłby się na nią z łapami. Bo serce nieco stopniało z lodu, głowa otworzyła sie na odrobinę dobroci, ale ataki pozostały.
Dzisiaj czuł to w szczególności i trudno było mu się jakkolwiek skupić na zajęciach. Wszyscy to musieli wiedzieć, jako że dzień spędził jako Shaquille, jego damska wersja, którą przyjmował tylko gdy był w naprawdę podłym, suczastym nastroju. I choć po zajęciach wrócił do swojego naturalnego wyglądu, niepokój wciąż w nim był. Niepokój, który sprawił, że musiał wieczorem, w czasie około kolacji, umknąć w lochy do jakiejkolwiek sali jak najdalej, wiedząc, że to już czas. Głupie, bo czuł się niemal jak przeklęty wilkołak, może nie uzależniony od pełni, ale od nieuchronności własnej psychiki i ataków paniki, a po tym, agresji. To straszne i przerażające, jak bardzo czuł się wtedy odsłonięty.
Właściwie, nie umknęło jego uwadze, że ostatnio jego ataki były nieco częstsze. Może to kwestia strachu przed podatnością na zranienie, może strach przed ludźmi. Z pewnością było po prostu dużo strachu. Gdy stał w jakiejś krypcie, cholera go co to w ogóle za jebany grobowiec, patrzył w mrok i czuł jak niemal sam się nim staje. Przy Saoirse był spokojny i czuł się swobodnie, jednak przy innych? Na przykład przy Aspasii poprzedniego dnia, czuł się zagrożony. Nie było to jej winą, wszystko było raczej normalne i miłe, a jednak w ostatecznym podsumowaniu czuł wciąż jakby coś mu zagrażało. Zupełnie gdyby miał zaraz upaść i rozsypać się w pył. Zaciskał i otwierał pięści, licząc do dziesięciu już któryś raz z kolei, coraz bardziej gorączkowo, próbując w ten sposób się uspokoić, jednak jedynie przyspieszał w coraz większej panice i wściekłości, potrzebie ochronienia siebie, ucieczki, bycia daleko. Czuł jak strach sięga do jego szyi by ścisnąć go i cholera, tak bardzo, bardzo się trząsł, a drżący oddech tylko potęgował jego wściekłość. Nie tak powinno być. Powinno być lepiej. Powinien był urodzić się gdzieś indziej, z dala od despotycznej matki, z dala od tych wszystkich sępów w ludzkich skórach, czekających aż się potknie by zjeść go żywcem. Z jego ust wydarł się krzyk bólu i wściekłości gdy jego pięść uderzyła raz, drugi, kolejny, w stare lustro stojące w rogu. Trzask pękającego szkła nie zdołał zagłuszyć tego wrzasku, choć doszedł chyba na sam bury koniec lochów, ktore na tym etapie znał jak własną kieszeń.
Nie wiedział ile leżał na podłodze, trzęsąc się i przyciskając do piersi zakrwawioną rękę. Był niemal pewien, że coś sobie złamał, ale ból w dziwny sposób przerywał jego atak. Wybijał go z zapętlenia we własnym strachu i schizach, pozwalał oczyścić umysł z emocji, zostawiając tylko fizyczność. W końcu, jak zawsze, zebrał się z podłogi, pusty w środku. Jego teraz długie, czarne włosy zlewały się kaskadami z jego ramion według poczucia jakoby jego dusza była swego rodzaju ropą, mroczną cieczą pochłaniającą go w całości bez nadziei na wyzwolenie. Równie czarne oczy i blada karnacja przywodziły z lekka na myśl trupa, ale przecież tak się czuł. Kiedy kierował się w stonę skrzydła powoli, wsadził pięść do kieszeni, chowając przed światem samodzielnie poczynione szkody. Nie zwrócił jednak uwagi, że bluzy czarnej nie miał i widać było powoli pojawiające się plamki krwi przez materiał kieszeni. Byle minąć zajadających cokolwiek było na kolację, śmignąć do skrzydła, naprawić rękę i najlepiej zniknąć w dormitorium na zawsze. Planował bez dwóch zdań ominąć dzisiejszą Astronomię, byle nie spotkać żadnej z dwóch panien (i Nico, którego w dobrym dniu Romilly nazwałby trzecią panną), które by zadały niewygodne pytania.
"The echo, as wide as the equator,
Travels through a world of built up anger-
Too late to pull itself together now."
Slytherin |
100% |
Klasa V |
15 |
b. bogaty |
Bi |
Pióra: 121
To wszystko było takie jakieś… dziwne.
Nie potrafiła zrozumieć, co takiego się stało. Jednego dnia widziała Romilly’ego jako największego wroga, któremu podarowałaby tylko pełne pogardy spojrzenie, ale jednak… jednak zachował się inaczej, niż się spodziewała. Coś się w nim zmieniło, co sprawiło, że zaczęła mieć nadzieję, że może jeszcze nie wszystko zostało stracone. Że może tę całą relację da się jeszcze uratować. Może polubią się jak na samym początku, może zaczną się dogadywać i śmiać jak kumple. Może to było naiwne, a Argos na pewno by tego nie pochwalił, ale… sama nie wiedziała… Jakby, to było zupełnie niezrozumiałe, w jakiś pokręcony sposób jej na nim zależało…?
To było dziwne, dopuszczenie do siebie takiej myśli. Ale jak inaczej miała uzasadnić fakt, że zaczęła się nim przejmować. Przyniosła mu wczoraj kolację po tej rozmowie i… może spodziewała się czegoś innego, ale Romilly jej nawet podziękował. Sama nie wiedziała, czuła się w tym wszystkim zagubiona. To było takie nowe i w dodatku nie miała nawet, z kim o tym porozmawiać.
Romilly pewnie nie był tego świadomy, ale od tamtego momentu, co jakiś czas rzucała okiem w jego stronę – toteż musiałaby być ślepa, aby nie zauważyć, że ten dzień spędził w swojej kobiecej postaci. To skonfundowało ją jeszcze bardziej. Wiedziała, dlaczego pojawia się Shaquille i jak się zachowuje. Czy to przez nią? Czy zrobiła wczoraj coś nie tak? Czy zdenerwowała go jakoś? Może ta rozmowa była jedną z bardziej niezręcznych, ale… czy to ona była podstawą do przeobrażenia się w nią?
Nie odezwała się ani słowem, ale co jakiś czas na niego zerkała, jakby kontrolnie, aby mieć świadomość, że nic strasznie złego się nie dzieje. Albo jakby chciała wyczytać z jego i tak zasłoniętej włosami twarzy, że to wcale nie przez nią i nie jest na nią zły.
Dlaczego w ogóle zaczęło jej na tym zależeć?
Chciała z nim porozmawiać, ale chyba nie miała odwagi. Jakoś tak… cała ta bezczelność, która z niej momentami emanowała, tym razem wyparowała. Zniknęła. Ot, była, nie ma, koniec. I… chyba liczyła na to, że problem ostatecznie sam się rozwiąże. Albo Romilly się uspokoi i może zagada do niej po raz kolejny, sam? Chyba na to po cichu liczyła…
Tylko dlaczego w ogóle jej na tym zależało?
Nie zrozumiała tego podczas zajęć, obiadu, ani podczas kolacji, podczas której dodatkowo nawet nie wypatrzyła go przy stole Ślizgonów. Może znowu opuścił posiłek? Czy powinna do niego przyjść jeszcze raz, z kolejnym ciastkiem? Nie wiedziała… czy to będzie już narzucanie się? Wczoraj wyraziła dobrą wolę, podziękował, ale było niezręcznie… a jak byłoby dzisiaj?
A może właśnie powinna to zrobić jeszcze raz, cierpliwie, wytrwale pokazywać mu, że w niej jednak też się coś zmieniło? Że ona również wyciąga do niego rękę na zgodę, że w zasadzie również chce zakończyć tę dziwną wojnę, która się między nimi toczyła?
Nie umiała się zdecydować aż do samego końca. W końcu, w spontanicznym odruchu, sięgnęła po talerzyk, ciastko i zabrała je ze stołu, po czym niemal wybiegła z Wielkiej Sali, tak, jakby się bała, że dotrze do niej, że to, co robi, jest kompletnie bez sensu i jeszcze zdąży zawrócić i się opamiętać.
Drogę do Pokoju Wspólnego przebyła szybkim krokiem, niemal truchtem, mając w głowie jednocześnie wszystko i nic. I natłok myśli, i dziwną nicość, która przebijała się przez nie niczym czarna dziura, wciągając do środka kolejne niepotrzebne słowa, których znaczenia Aspasia nie chciała znać. Niektóre zapewne były dodatkowo nieprzyjazne dla niej i okrutne. Teraz nie chciała o tym myśleć.
Weszła właśnie do najbardziej mrocznej i przytłaczającej części zamku. Zazwyczaj przekraczała ją z drobną obawą, że właśnie tutaj jej demony mogą ją dosięgnąć. Że tutaj jest najbardziej wrażliwa. O ile było to możliwe, przyspieszyła jeszcze bardziej kroku z dziwnie rosnącą obawą, a kiedy podniosła głowę w nadziei, że zaraz jej wędrówka się skończy…
Stanęła momentalnie w miejscu. Z oczami szeroko otwartymi wpatrywała się w sylwetkę, której twarz oprószona była czarnymi, długimi włosami. Wydawała jej się nieco znajoma, ale jednocześnie tak obca i…
Mierząc ją spojrzeniem, dostrzegła plamy krwi – mniejsze na spodniach, a zdecydowanie większe na bluzie, gdzieś w okolicach klatki piersiowej. Gdy podniosła wzrok, dostrzegła, że oczy postaci są kompletnie… czarne. Niczym postać wyciągnięta z największych koszmarów, niczym ucieleśnienie jej obaw…
Talerzyk, który niosła w dłoniach, z głośnym brzdęknięciem wypadł z jej rąk i roztłukł się na drobne kawałki. Ciastko, które miało być podarunkiem Romilly’ego, przeturlało się kawałek po podłodze, ale Aspasia nawet nie zwróciła na to uwagi.
Uniosła dłonie do swoich warg. Chciała krzyczeć, ale głos uwiązł w jej gardle. Zaczęła cofać się powoli, o kolejne drobne kroczki, jakby z nadzieją, że postać do niej nie dotrze, że zdoła jej uciec.
Czymkolwiek ona była… Budziła w niej przerażenie. Sprawiała, że miała ochotę krzyczeć i płakać, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie niczego. Strach paraliżował całe jej ciało. Nie potrafiła nic zrobić.
Somewhere over the rainbow, bluebirds fly
Birds fly over the rainbow, why then oh why can't I?
poszukiwania
Slytherin |
100% |
Klasa V |
15 lat |
b. bogaty |
Hetero |
Pióra: 219
W zasadzie nie spodziewał się, o dziwo, bo to przecież jednak szkoła, spotkać nikogo tak szybko. Co więcej, cholera, zaklinał by z całej szkoły nie spotkać trzech osób, i oczywiście, naturalnie, musiał wpaść natychmiast na jedną z nich. Teraz raczej był w stanie wewnętrznej martwicy, jednak mimo to z jakiegoś powodu pozwolił sobie na to, by nie nie lubić Aspasii. Chociaż, nie można powiedzieć, by do tej pory jej nie lubił, nie znał jej zbytnio. Zamknął się na nią jedynie i nie dał żadnej możliwości znalezienia się nawet blisko bycia ważnej w jego życiu. Ale stety czy niestety, ważna była, chociażby przez zaręczyny, niezależnie od jego nagłych uczuć względem Saoirse. Nikt o te nigdy nie pytał, ani nie miał w planach uwzględniać.
Tak czy inaczej, Aspasia nie była już ignorowana. Choć ledwie to był mały kroczek póki co do bycia człowiekiem wobec niej, Romilly zaczynał dawać szansę na istnienie ich relacji, zamiast natychmiast ją zbywać. I może nie powinien był się spodziewać wiele, może myślał zbyt szybko, że to się samo ot ułoży, jednak jeśli tylko tak było, moment, w którym usłyszał trzask tłuczonego szkła i zobaczył wyraz twarzy Aspasii natychmiast pozbawił go złudzeń.
Wiedział, co zobaczyła. Znaczy, nie dokładnie, bo nie wszystkie zmiany kontrolował, i ta była zupełnie niekontrolowana, ale wiedział, że zmiany były pod wpływem najsilniejszych emocji, a w tym przypadku jeśli właśnie to zobaczyła... Cóż, przerażenie było wyjaśnione. Również wybiło go na chwilę zupełnie z własnych myśli, a te sekundy ciszy i analizowania nowej sytuacji przynajmniej jego oczy przywróciły do normalności. Zawiesił wzrok na Ślizgonce, a widząc jak się oddala, czuł rozpaczliwą potrzebę zapewnienia jej, że nie jest groźny, nie skrzywdzi jej. Jednak gdy rozchylił usta, jego pamięć sama podsunęła moment, gdy to Saoirse dwa razy niemal została mocno potraktowana z jego strony.
Czasem po prostu przychodziła myśl, świadomość, przekonanie, że nie jest się dobrym człowiekiem. Że nieważne co się zrobi, esencja bycia ostatecznie podłym czy w jego przypadku, potworem - niejednokrotnie tak o sobie przecież mówił, i w zasadzie może od niedawna powstrzymywał się od takich komentarzy w swoim kierunku - to wyłazi, prędzej czy później. Przypomniał sobie skąd w pierwszym miejscu między innymi wzięło się jego alienowanie się od wszystkich, dlaczego w ogóle poddał się na sobie i tworzeniu relacji, w szczerzej chęci ochronienia siebie przed innymi, ale i innych przed sobą. Na przykład teraz.
Wyciągnął nawet ku niej bez przemyślenia rękę, naprawdę chcąc jej powiedzieć, że jest mu przykro. Że nie panuje nad tym i taki właśnie jest. Że pewnie na jej miejscu też by się bał. W zasadzie, bał się nawet teraz. Chciał powiedzieć, że to też dlatego był taki przez te lata, i że chciałby by miała kogoś innego jako narzeczonego, lepszego, bo nie zasługiwała na męczarnię z nim w swoim życiu. Sądził, że teraz by zrozumiała, przynajmniej częściowo, że to nie jej wina.
A potem jego wzrok padł na jego dłoń, którą przeszył ból. Tak, ta kość musiała pęknąć, bo jego niezrównoważona psychika była zbyt destrukcyjna nawet dla niego samego. Pękła tak samo jak on chwilę przed tym, a teraz krew i ból przypominały mu, razem z miną Aspasii, że nie powinien był się w ogóle wychylać. Cofnął dłoń, chowając ją znowu, coby nie dokładać Aspasii obrzydliwości, na jakie właśnie patrzyła. Kiwnął na nią głową, zaciskając zęby na chwilę mocno.
- Yeah, uciekaj. - Zachęcił chłodno, choć poza tym wiele emocji buzowało w jego głosie. - Tego nie zmienię.
"The echo, as wide as the equator,
Travels through a world of built up anger-
Too late to pull itself together now."
Slytherin |
100% |
Klasa V |
15 |
b. bogaty |
Bi |
Pióra: 121
Pierwsze, na co jej przerażone oczy zwróciły uwagę, to dłoń postaci. Zakrwawiona, drżąca, blada dłoń, która sprawiła, że z gardła Ślizgonki wyrwał się wreszcie cichy pisk. A może to było bardziej westchnienie pełne strachu. Nie potrafiła powiedzieć. Przycisnęła momentalnie dłonie do ust, jakby chciała sama siebie pozbawić głosu – jakby jakikolwiek dźwięk przybliżał ją do jej najgorszych koszmarów.
Czy to w ogóle istniało? Czy widziała jedynie jakąś mroczną, niespotkaną do tej pory wersję bogina, który przybrał tym razem postać jej najczarniejszych demonów – uosobił pustkę gnębiącą ją od lat, nękającą, zabierającą całą radość z życia. Jeśli tak…
Znała przecież zaklęcie.
Drżącą dłonią, powoli, stawiając krok za krokiem i cofając się w stronę, miała nadzieję, światła, sięgała już do rękojeści różdżki, starając się wyobrazić najbardziej komiczną wersję demona, jaką tylko mogła – ale nie potrafiła. Wciąż widziała przed sobą ten moment, w którym zobaczyła czarne oczy zjawy, krew, a potem bladą, chudą dłoń.
A potem zjawa odezwała się do niej.
Zaledwie musnęła opuszkiem palca rękojeść różdżki, kiedy stanęła jak sparaliżowana.
Ten głos… Znała ten głos…
Pomimo drżących rąk, drżącej szczęki i paniki, zmusiła się do tego, aby spojrzeć raz jeszcze na twarz nieznanej postaci.
Nie miała już czarnych oczu. Dostrzegła ciemnobrązową barwę tęczówek, a pomimo okalających twarz burzy włosów, wyłoniła wzrokiem zarys szczęki. I ten głos, który przecież znała…
To nie był żaden demon.
— Ro… Romilly… - szepnęła, choć w jej głosie nadal słyszalne było przerażenie zmieszane z niedowierzaniem.
W końcu pozwoliła sobie na głęboki oddech. A potem kolejny. I kolejny. Zamknęła oczy, opuszczając bezwiednie dłoń, którą przed chwilą jeszcze chciała sięgnąć po różdżkę. Czuła, jak całe napięcie zaczyna ją opuszczać. Jak strach zaczyna spływać po jej ciele.
Kolejny wdech. I jeszcze następny…
Jej ciało zrobiło się nagle dziwnie małe i słabe. Kolana ugięły się niemalże momentalnie, a ona w ostatniej chwili wsparła się o ścianę lochu. Zwiesiła głowę i pozwoliła na to, aby z jej oczu popłynęło kilka łez. Opuszczającego ją strachu, a może ulgi.
Nie planowała tego. Nie miała zamiaru sobie na to pozwalać – a jednak jej ciałem za moment wstrząsnął cichy szloch, którego nie potrafiła pohamować.
A może nawet nie chciała?
I nie chodziło już nawet o to, że się przestraszyła. Znaczy, też. Ale ten moment – moment niemalże śmiertelnego przerażenia sprawił, że coś w niej pękło. Uwolnił z niej wszystkie te emocje, które kotłowały się w niej od niemalże dwóch tygodni.
Lęk. Niepewność. Pogardę dla samej siebie. Pragnienie akceptacji, pragnienie zwykłego poczucia obecności drugiej osoby. Stabilności. To pragnienie, aby nareszcie stanąć i poczuć grunt pod stopami. Albo poczuć cokolwiek, co wydarłoby ją z paszczy pustki, w której tkwiła przez całe życie, a w której miażdżyły ją jedynie kły strachu.
Płakała, bo nareszcie miała już dosyć. Dosyć wszystkich tych przytłaczających emocji, których nikomu nie mogła wyjawić, bo nikt nigdy by jej nie zrozumiał. Dosyć tej cholernej samotności w tłumie, od której chciała uciec – ale im dalej i szybciej biegła, tym bardziej się do niej zbliżała.
Dosyć tego, że pragnęła po prostu przestać istnieć.
Przełknęła kolejne swoje łzy. Nie otworzyła oczu. Nie spojrzała nawet, czy Romilly wciąż stał na korytarzu, czy zwyczajnie ją wyminął, a może okazał się jedynie wyobrażeniem jej chorego umysłu. Nie potrafiła ich otworzyć, nie umiała spojrzeć – jak nie potrafiła pohamować wciąż płynących łez. Zupełnie jakby ich rzeka w końcu wezbrała i przeważyła skrupulatnie budowaną tamę.
— Przepraszam – szepnęła jedynie.
Za to, że pomyliła go z własnym demonem. Za to, że się przestraszyła. Za to, że praktycznie nigdy nie była szczera. Za to, że uważała go za najgorszego człowieka świata. Za to, że nigdy jej nie było i nawet nie starała się próbować. Za to, że była tak okrutnie nieidealna. Za to, że była zwykłym śmieciem w ludzkiej skórze. Za to, że zatruwała życie tylu ludziom. Za to, że ciągle, mimo wszystko, żyła.
— Za wszystko.
Somewhere over the rainbow, bluebirds fly
Birds fly over the rainbow, why then oh why can't I?
poszukiwania
Slytherin |
100% |
Klasa V |
15 lat |
b. bogaty |
Hetero |
Pióra: 219
Patrzył na niemalże jej agonię, to jak wiła się niemal pod jego spojrzeniem i jak... Spojrzał tam, gdzie sięgała, by dostrzec trzonek różdżki. Nie spodziewałby się tego po niej czy nikim poza matką, a jednak poczuł jak żołądek podchodzi mu do gardła, a wszelkie kolory odchodzą z twarzy. Czuł się znowu jak dziecko, malutkie dziecko, zastraszone śmiertelnie, niewybaczalnie przez rodzicielkę, i sam cofnął się krok, absolutnie tracąc na agresji, którą przed chwilą kierował ku dziewczynie.
A potem go poznała, i z jakiegoś powodu, choć nie sądził, że mogła go nie poznać, to, że ją to złamało, tym bardziej zabolało. Zabolało, że tak działał na ludzi, że był taki, taki się urodził, i to nie tak, że metamorfomagia była tylko dobra. Nie. W połączeniu z traumami, agresją, tym, co działo się w jego głowie, z patologią domową... To była mieszanka wybuchowa. Zupełnie jakby jego zniszczona dusza wywlekała się na zwenątrz, a ktoś, kto to widział... Cóż. Miał to przed sobą, właśnie teraz. Nie był akceptowalny. Nawet nie dało się go tolerować.
Odwrócił wzrok. Jeśli cokolwiek się naprawiało między nimi, właśnie umarło. Choć mógł się tego spodziewać, to może nie tak szybko. Nie po pierdolonej dobie. Był głupi, a teraz skrzywdził ją jeszcze bardziej niż przywiązaniem do siebie wbrew woli, gratulacje. A przy tym nie mógł wydusić przeprosin za to, że taki był. Nie potrafił, bo czuł mimo to ten okruch buntu, że nie chce przeraszać za to, że jest. Był. Mogła uciekać. W zasadzie, dosłownie szczerze i serdecznie jej tego życzył.
- Chciałbym, żeby był z tobą związany ktokolwiek lepszy. - Powiedział cicho, sugerując dość jasno, że może jest ku temu opcja i się waha, a nie powinna, po czym nie chcąc dłużej torturować jej swoją obecnością, odszedł pospiesznie, pozwalając jej odetchnąć, jak i samemu dając sobie odrobinę przestrzeni na przetrawienie jakoś tego, co się stało, choć sądził po wizycie w krypcie, że nie może być już gorzej. Obiecał sobie, że więcej tak nie powie, bo los robił robić sobie z niego jaja.
zt. x2 -> Ciąg dalszy wątku
"The echo, as wide as the equator,
Travels through a world of built up anger-
Too late to pull itself together now."
|