12-06-2024, 05:37 PM
Nie zauważyła nawet spojrzenia brata. Jak Sophie wcześniej unikała patrzenia nań, tak teraz Oriane robiła to samo: nie chciała zobaczyć złości ani rozczarowania, a najbardziej chyba ze wszystkiego obawiała się współczucia. Była osobą, która przetrwała, nie ofiarą.
Owszem, logicznie rzecz ujmując, żeby coś przetrwać trzeba najpierw być tego ofiarą.
Oriane jednak nie była mentalnie gotowa - i jeśli nie trafi na terapię nie będzie chyba nigdy gotowa - żeby przyznać, że owszem, była ofiarą i owszem, zasługuje na współczucie; że tak, zasługuje by móc czuć się źle z rzeczami, które ją spotkały zamiast widzieć je jak brudny sekret. Najlepsi nawet rodzice potrafią spieprzyć sprawę. I w jej sytuacji spieprzyli. Powinna była dostać pomoc zamiast być pozostawioną samotną w swoich przejściach. Być może część jej miłości dla Pascala wynikała z prostego faktu, że on jako jedyny nie traktował jej choćby odrobinę inaczej po sprawie Humberta Humberta; był tym samym rozkosznym łobuzem co za dzieciaka ciągał ją za włosy a potem, kiedy ten jeden raz udało mu się włosa wyrwać, płakał panicznie że ją zabił kiedy zemdlała.
Bała się, że od teraz i on będzie inny.
Jak dziadek, co nagle zaczął unikać wyjazdów na polowanie jedynie z Oriane, w zamian organizując wielkie gonitwy.
- Jak kamień w wodę - odpowiedziała na Zośkowe "vice versa", naznaczając małym palcem kształt litery "x" nad sercem w geście oznaczającym, w jej niewerbalnym słowniku, obietnicę.
Dopiero francuszczyzna ściągnęła uwagę dziewczyny na brata.
Złapała go za dłoń, ścisnęła lekko, jakby mówiąc: nie, nie jest bien; mały uśmiech jednakże obiecywał, że zaraz będzie. Pozwoliła braciszkowej dłoni uciec, nie potrzebowała w końcu trzymać się go jak tonący brzytwy. Uśmiech poszerzył się nieznacznie na widok rachatłukum.
- Waszej dwójce należą się bardziej - skontrowała częstując się galaretką. Powiodła po obojgu spojrzeniem. - Stanąć przed boginem bez opanowanego riddiculus wymaga odwagi.
Ona, jako osoba wiecznie starająca się być przygotowaną, z planami awaryjnymi dla planów awaryjnych, oczywiście nauczyła się tegoż zaklęcia pilnie kiedy tylko pojawiło się na akademickiej palecie. Nie tylko dlatego, że głowa głodna była wiedzy, ale właśnie dla tego przygotowania. I, jak się tego dnia okazało, planowanie wprzód się opłacało.
Wysłuchała słów Pascala, zaśmiała się nawet odrobinkę na wspominkę o czymś mocniejszym w dyniowym soku. Stuknęła się galaretką, wtórując bratu pojedynczym słowem: "Santé!".
Oriane była od zawsze typem osoby, co odcinała się odruchowo od emocji kiedy stawały się zbyt silne. Jedynym chyba wyjątkiem była złość a i ta nieraz, zamiast furią harpii, objawiała się jako nagłe spokój oraz wręcz przesłodzenie; zalewanie stopionym cukrem najbardziej nawet przesyconej kapsaicyną potrawy.
I to właśnie emocjonalne otępienie dawało pola swobodzie oraz wesołości przyniesionej przez rachatłukum. Słodycz eksplodowała w ustach, wypchnęła z nosa głębszy wydech a wraz z nim poczucie zesztywnienia ramion i to dziwne, dziwne uczucie, co osiadło gdzieś w klatce piersiowej, jak gdyby płuca czy może przepona częściowo skamieniały nie pozwalając na swobodny oddech.
Przyjęła podane przybory malarskie z szerokim już uśmiechem.
- Ach, mon petit prince, będziesz naszym arcydziełem!
Zachęciwszy uśmiechem Sophie zabrała się za robotę. Nie była co prawda świetna jeśli chodziło o sztuki plastyczne, wiedziała jednak wystarczająco dużo o makijażu, by mieć pewność, że jej robota nie będzie wyglądać źle.
Owszem, logicznie rzecz ujmując, żeby coś przetrwać trzeba najpierw być tego ofiarą.
Oriane jednak nie była mentalnie gotowa - i jeśli nie trafi na terapię nie będzie chyba nigdy gotowa - żeby przyznać, że owszem, była ofiarą i owszem, zasługuje na współczucie; że tak, zasługuje by móc czuć się źle z rzeczami, które ją spotkały zamiast widzieć je jak brudny sekret. Najlepsi nawet rodzice potrafią spieprzyć sprawę. I w jej sytuacji spieprzyli. Powinna była dostać pomoc zamiast być pozostawioną samotną w swoich przejściach. Być może część jej miłości dla Pascala wynikała z prostego faktu, że on jako jedyny nie traktował jej choćby odrobinę inaczej po sprawie Humberta Humberta; był tym samym rozkosznym łobuzem co za dzieciaka ciągał ją za włosy a potem, kiedy ten jeden raz udało mu się włosa wyrwać, płakał panicznie że ją zabił kiedy zemdlała.
Bała się, że od teraz i on będzie inny.
Jak dziadek, co nagle zaczął unikać wyjazdów na polowanie jedynie z Oriane, w zamian organizując wielkie gonitwy.
- Jak kamień w wodę - odpowiedziała na Zośkowe "vice versa", naznaczając małym palcem kształt litery "x" nad sercem w geście oznaczającym, w jej niewerbalnym słowniku, obietnicę.
Dopiero francuszczyzna ściągnęła uwagę dziewczyny na brata.
Złapała go za dłoń, ścisnęła lekko, jakby mówiąc: nie, nie jest bien; mały uśmiech jednakże obiecywał, że zaraz będzie. Pozwoliła braciszkowej dłoni uciec, nie potrzebowała w końcu trzymać się go jak tonący brzytwy. Uśmiech poszerzył się nieznacznie na widok rachatłukum.
- Waszej dwójce należą się bardziej - skontrowała częstując się galaretką. Powiodła po obojgu spojrzeniem. - Stanąć przed boginem bez opanowanego riddiculus wymaga odwagi.
Ona, jako osoba wiecznie starająca się być przygotowaną, z planami awaryjnymi dla planów awaryjnych, oczywiście nauczyła się tegoż zaklęcia pilnie kiedy tylko pojawiło się na akademickiej palecie. Nie tylko dlatego, że głowa głodna była wiedzy, ale właśnie dla tego przygotowania. I, jak się tego dnia okazało, planowanie wprzód się opłacało.
Wysłuchała słów Pascala, zaśmiała się nawet odrobinkę na wspominkę o czymś mocniejszym w dyniowym soku. Stuknęła się galaretką, wtórując bratu pojedynczym słowem: "Santé!".
Oriane była od zawsze typem osoby, co odcinała się odruchowo od emocji kiedy stawały się zbyt silne. Jedynym chyba wyjątkiem była złość a i ta nieraz, zamiast furią harpii, objawiała się jako nagłe spokój oraz wręcz przesłodzenie; zalewanie stopionym cukrem najbardziej nawet przesyconej kapsaicyną potrawy.
I to właśnie emocjonalne otępienie dawało pola swobodzie oraz wesołości przyniesionej przez rachatłukum. Słodycz eksplodowała w ustach, wypchnęła z nosa głębszy wydech a wraz z nim poczucie zesztywnienia ramion i to dziwne, dziwne uczucie, co osiadło gdzieś w klatce piersiowej, jak gdyby płuca czy może przepona częściowo skamieniały nie pozwalając na swobodny oddech.
Przyjęła podane przybory malarskie z szerokim już uśmiechem.
- Ach, mon petit prince, będziesz naszym arcydziełem!
Zachęciwszy uśmiechem Sophie zabrała się za robotę. Nie była co prawda świetna jeśli chodziło o sztuki plastyczne, wiedziała jednak wystarczająco dużo o makijażu, by mieć pewność, że jej robota nie będzie wyglądać źle.
“Je peux résister à tout, sauf à la tentation”.