07-03-2021, 05:40 PM
Oczywiście Rosemary nie byłaby sobą gdyby przybyła wraz ze swoją rodziną na peron w pełnej organizacji. Nie, to był raczej neutralny chaos. Wlali się we czwórkę z tobołami, a Gryfonka modliła się by wszystko, co powinni, spakowała uprzednio. Oczywiście pilnowała by cała ferajna spakowała co trzeba, ubrania, podręczniki, szczoteczki, cokolwiek więcej chcieli. Pełne instrukcje dla zostającej w domu dwójki dzieciaków też zostały wydane, pieniądze zapasowe zostawione w kryjówce, którą tylko oni znali. Pięćdziesiąt razy powtórzone zdanie by POD ŻADNYM POZOREM nie dawać ani grosza rodzicom, a nawet przeciwnie, brać ile się da.
Oczywiście matki nie było. Od tygodnia już... Gdzie była? Bogowie tylko mogli wiedzieć, chociaż nie sądziła by i oni spoglądali na te slumsy, na których mieszkali. Przynajmniej ojciec się nie zmył, choć naturalnie nie był trzeźwy. Ale nigdy nie był, a przynajmniej nigdy nie bywał agresywny czy niebezpieczny po alkoholu. Jedynie głupi.
Umierała ze stresu czy w ogóle dzieciaki sobie poradzą bez niej. Były małe. Ona też była, nawet młodsza gdy w ich wieku została sama na pastwę losu, ale nie chciała dla nich podobnej przygody. A jednak decydowała się na kolejne lata nauki by znaleźć dobrą pracę i zabrać całą rodzinę od ich toksycznych, nieodpowiedzialnych rodziców. Gdzieś daleko najlepiej. Chciała dla nich wszystkiego, co najlepsze, zasługiwali na to.
Zatem była z całą rodziną na drodze ku przedziałom pociągu. Clove i Daisy oddaliły się zaraz do swoich znajomych, a ona z Amaryllisem zaczynającym własnie trzeci rok nauki ruszyła w przeciwnym kierunku pospiesznie. Musiała znaleźć jego znajomych, pomóc mu odnaleźć odpowiedni wagon i dopiero w spokoju mogła zająć się sobą. Rozglądała się pospiesznie, co jakiś czas zerkając czy brat jej się nie zgubił, ten jednak dzielnie nadążał. Dzielnie niosła zarówno swoją, jak i jego walizkę, i jakoś jak tak taszczyła wszystko i wydawało jej się, że dostrzegła znajomą rodzinę, której syn kolegował się z bratem, niespodziewanie na drodze jak dąb wyrósł jej czyjś bark. Zderzyła się z nim, sapnąwszy, a na nią wpadł też Amaryllis. Odstąpiła na bok niezdarnie, skupiając wzrok na palancie, który w nią wlazł.
- Patrz jak łazisz, ludzie tu chodzą! - Zwróciła mu ze złością uwagę, poprawiając znoszoną bluzę i podnosząc walizkę, która chwilę wcześniej z głuchym łomotem upadła na posadzkę. Widząc Dextera, uniosła brwi. Ah, ten burak snobistyczny... - Chyba aż tyle miejsca dla ego nie potrzebujesz, co?
Sapnęła z irytacją, znowu szukając wzrokiem rodziny, za którą biegła. Znikli. Cholera. Dopiero po chwili dostrzegła ich znowu. Obejrzała się na Amaryllisa, który stał obok, gapiąc się na Dextera oceniająco i bez krzty poczucia, że to może niewłaściwe. Nie, bezczelnie lustrował wzrokiem go całego. Dopiero po chwili również dostrzegł przyjaciela.
- Widzę Petera, to lecę! - rzucił, łapiąc walizkę.
- ... Okej. Wszystko masz w torbie, jedzenie spakowane w ostatniej przegrodzie, picie w- - zaczęła pospiesznie powtarzać, jednak chłopak nie chciał najpewniej przedłużać rozmowy.
- W bocznej, tak, wiem. - przerwał jej brat, biorąc swoją torbę. - Dzięki! - I popędził biegusiem do przyjaciela, oglądając się ostatni raz krótko na Dextera.
Oczywiście matki nie było. Od tygodnia już... Gdzie była? Bogowie tylko mogli wiedzieć, chociaż nie sądziła by i oni spoglądali na te slumsy, na których mieszkali. Przynajmniej ojciec się nie zmył, choć naturalnie nie był trzeźwy. Ale nigdy nie był, a przynajmniej nigdy nie bywał agresywny czy niebezpieczny po alkoholu. Jedynie głupi.
Umierała ze stresu czy w ogóle dzieciaki sobie poradzą bez niej. Były małe. Ona też była, nawet młodsza gdy w ich wieku została sama na pastwę losu, ale nie chciała dla nich podobnej przygody. A jednak decydowała się na kolejne lata nauki by znaleźć dobrą pracę i zabrać całą rodzinę od ich toksycznych, nieodpowiedzialnych rodziców. Gdzieś daleko najlepiej. Chciała dla nich wszystkiego, co najlepsze, zasługiwali na to.
Zatem była z całą rodziną na drodze ku przedziałom pociągu. Clove i Daisy oddaliły się zaraz do swoich znajomych, a ona z Amaryllisem zaczynającym własnie trzeci rok nauki ruszyła w przeciwnym kierunku pospiesznie. Musiała znaleźć jego znajomych, pomóc mu odnaleźć odpowiedni wagon i dopiero w spokoju mogła zająć się sobą. Rozglądała się pospiesznie, co jakiś czas zerkając czy brat jej się nie zgubił, ten jednak dzielnie nadążał. Dzielnie niosła zarówno swoją, jak i jego walizkę, i jakoś jak tak taszczyła wszystko i wydawało jej się, że dostrzegła znajomą rodzinę, której syn kolegował się z bratem, niespodziewanie na drodze jak dąb wyrósł jej czyjś bark. Zderzyła się z nim, sapnąwszy, a na nią wpadł też Amaryllis. Odstąpiła na bok niezdarnie, skupiając wzrok na palancie, który w nią wlazł.
- Patrz jak łazisz, ludzie tu chodzą! - Zwróciła mu ze złością uwagę, poprawiając znoszoną bluzę i podnosząc walizkę, która chwilę wcześniej z głuchym łomotem upadła na posadzkę. Widząc Dextera, uniosła brwi. Ah, ten burak snobistyczny... - Chyba aż tyle miejsca dla ego nie potrzebujesz, co?
Sapnęła z irytacją, znowu szukając wzrokiem rodziny, za którą biegła. Znikli. Cholera. Dopiero po chwili dostrzegła ich znowu. Obejrzała się na Amaryllisa, który stał obok, gapiąc się na Dextera oceniająco i bez krzty poczucia, że to może niewłaściwe. Nie, bezczelnie lustrował wzrokiem go całego. Dopiero po chwili również dostrzegł przyjaciela.
- Widzę Petera, to lecę! - rzucił, łapiąc walizkę.
- ... Okej. Wszystko masz w torbie, jedzenie spakowane w ostatniej przegrodzie, picie w- - zaczęła pospiesznie powtarzać, jednak chłopak nie chciał najpewniej przedłużać rozmowy.
- W bocznej, tak, wiem. - przerwał jej brat, biorąc swoją torbę. - Dzięki! - I popędził biegusiem do przyjaciela, oglądając się ostatni raz krótko na Dextera.