16-03-2021, 11:25 PM
Jak co roku, Maxwell cieszył się na kolejnych kilka miesięcy w Hogwarcie. To był jedyny czas, kiedy w pełni mógł uwolnić się od swojego ojca, który w wakacje zdawał się nienawidzić go jeszcze bardziej, dając mu to dość dobitnie odczuć. Nawet, jeśli Max starał się nie wchodzić mu w paradę, podczas wakacji wybywając z domu dość często, stary i tak znajdował czas i pretekst, aby mu przyłożyć, rzucając na prawo i lewo, że jego własny syn jest opętany i zgrzeszył tak mocno, że już Bóg mu nie pomoże.
McKay, który nie należał do silnych, ani stanowczych, poddawał się temu wszystkiemu powtarzając sobie, że jeszcze kilka dni i ostatecznie znajdzie się w miejscu, które było ostoją bezpieczeństwa. Nie licząc oczywiście wypadków, czy osób, które z miejsca chłopaka nie lubiły. Wszystko było jednak lepsze od spotkania z ojczulkiem, który oczywiście nie przyszedł go odprowadzić. Nawet lepiej, bo pewnie zrobiłby scenę, upokarzając własnego syna przed osobami, które jego zdaniem były tak samo chore, jak i on.
Pchnął wózek przed siebie, starając się powstrzymać grymas bólu promieniujący od ramienia przez całą rękę - pozostałość po wczorajszej furii, w jaką wpadł ojciec.
Przeszedł przez ścianę o dziwo na nikogo nie wpadając. Wolałby pierwszego dnia szkoły nie zaliczyć bliskiego spotkania z murem, latarnią czy innym przedmiotem martwym. Te niebywale lubiły go atakować, sprawiając, że inny traktowali go jak jakąś ofiarę.
Właśnie taki był z niego Gryfon.
Nie rozglądał się specjalnie po innych ludziach; nie chciał w razie czego ściągnąć na siebie spojrzenia Ślizgonów, którzy pewnie marzyli o tym, żeby spuścić mu już teraz łomot. Idealna okazja, skoro nie było nigdzie nauczycieli.
Nie spodziewał się jednak, że jeden z wychowanków Domu Węża postanowił niemal przyprawić go o zawał. No bo kto normalny wyskakuje na innych znienacka i straszy? Jeszcze kogoś takiego, jak Maxwell, który pod pewnymi względami miał tyle z Gryfona, co jego stary z czarodzieja.
Wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, kiedy dłonie Iana znalazły się na jego ramionach.
-Tak się witacie w Slytherinie? Nic dziwnego, że większość z was jest spaczona - skomentował, starając się uspokoić serce, które omal nie wyskoczyło mu z piersi. Dobrze, że się nie porobił pod siebie.
Zadanie: Tu [8] Bu!
Uczestnicy: Ian Leighton (straszyciel)
Progress: Max omal nie dostał zawału. Dobrze, że nie porobił się pod siebie, bo wstyd.
McKay, który nie należał do silnych, ani stanowczych, poddawał się temu wszystkiemu powtarzając sobie, że jeszcze kilka dni i ostatecznie znajdzie się w miejscu, które było ostoją bezpieczeństwa. Nie licząc oczywiście wypadków, czy osób, które z miejsca chłopaka nie lubiły. Wszystko było jednak lepsze od spotkania z ojczulkiem, który oczywiście nie przyszedł go odprowadzić. Nawet lepiej, bo pewnie zrobiłby scenę, upokarzając własnego syna przed osobami, które jego zdaniem były tak samo chore, jak i on.
Pchnął wózek przed siebie, starając się powstrzymać grymas bólu promieniujący od ramienia przez całą rękę - pozostałość po wczorajszej furii, w jaką wpadł ojciec.
Przeszedł przez ścianę o dziwo na nikogo nie wpadając. Wolałby pierwszego dnia szkoły nie zaliczyć bliskiego spotkania z murem, latarnią czy innym przedmiotem martwym. Te niebywale lubiły go atakować, sprawiając, że inny traktowali go jak jakąś ofiarę.
Właśnie taki był z niego Gryfon.
Nie rozglądał się specjalnie po innych ludziach; nie chciał w razie czego ściągnąć na siebie spojrzenia Ślizgonów, którzy pewnie marzyli o tym, żeby spuścić mu już teraz łomot. Idealna okazja, skoro nie było nigdzie nauczycieli.
Nie spodziewał się jednak, że jeden z wychowanków Domu Węża postanowił niemal przyprawić go o zawał. No bo kto normalny wyskakuje na innych znienacka i straszy? Jeszcze kogoś takiego, jak Maxwell, który pod pewnymi względami miał tyle z Gryfona, co jego stary z czarodzieja.
Wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, kiedy dłonie Iana znalazły się na jego ramionach.
-Tak się witacie w Slytherinie? Nic dziwnego, że większość z was jest spaczona - skomentował, starając się uspokoić serce, które omal nie wyskoczyło mu z piersi. Dobrze, że się nie porobił pod siebie.