27-07-2021, 05:12 PM
Dzisiejszy poranek był pochmurny. Kiedy, jak co dzień, po cichutku zabierała swoje ubrania, aby wziąć prysznic i opuściła Pokój Wspólny, aby udać się na spacer, przemierzając błonia poczuła pierwsze krople deszczu na swoich skroniach. Spojrzała w górę, lecz zamiast uciec czym prędzej, uśmiechnęła się jedynie, jakby witając tak ponurą pogodę całym swoim promiennym nastawieniem.
Nie przeszkadzał jej deszcz. Chociaż za moment rozpadało się na dobre, mocząc jej dopiero co umyte i wysuszone włosy, a także świeże ubrania, nie zrezygnowała ze swojej stałej trasy spaceru – zmierzając dzielnie w stronę stajni hipogryfów. Było to niewielkie zadaszenie, pod którym na chwilę mogła się skryć, podziwiając i głaszcząc te wspaniałe zwierzęta. Zawsze je uwielbiała i marzyła po cichu, aby kiedyś usiąść na jego grzbiecie i wzbić się wraz z nim w niebo. Ale chyba nie potrafiłaby się na nim utrzymać. W zasadzie, nigdy też nie spróbowała.
Kiedy pora zdawała jej się odpowiednia, opuściła miejsce, aby przeciąć błonia po raz kolejny i dotrzeć do zamku. Kiedy przeszła przez próg prosto na dziedziniec, była w zasadzie całkowicie przemoczona. Jej włosy przyklejały się do twarzy, po której ściekały kolejne kropelki wody, a ubranie było wilgotne, że praktycznie zmieniło swoje naturalne barwy na o wiele bardziej intensywne. A sweter chyba dodatkowo zwiększył objętość.
Mimo wszystko, z uśmiechem na ustach i nie przejmując się chlapiącymi butami, szła przez dziedziniec w stronę Wielkiej Sali. Nie było już daleko, a niebawem mieli podać śniadanie. Chociaż dzisiaj nie było zajęć, zamierzała udać się do biblioteki, aby pouczyć się na kolejne lekcje. W zasadzie, sobota i niedziela były dla niej najgorsze, bo burzyły naturalny porządek dnia, w którym znajdowały się normalne zajęcia. Ale to nie szkodziło. Jakoś wypełniała sobie te luki, spędzając czas najczęściej w najbardziej odludnionych miejscach.
Spodziewała się za moment trafić do Wielkiej Sali, kiedy z naprzeciwka wyszło kilkoro uczniów. Flora nie kojarzyła, z jakich byli domów, ale pamiętała, że nigdy nie byli jej przychylni. I nigdy nie chcieli zostawić jej w spokoju.
Jeszcze nie odezwali się, a jej uśmiech i promienny optymizm zgasł, gdy oczekiwała raniących słów.
Wcale się nie pomyliła.
— E, wieśniara, co, wydoiłaś już krowy? – zawołał jeden z nich, zatrzymując się tuż przy najbliższej kolumnie.
— Chyba co najmniej! Czujecie? Jak capi obornikiem? – zawtórował mu kolejny.
— Fuuu! Aż mi minął cały apetyt na to mleko, co pewnie zaniosła już skrzatom domowym na kakałko. Ty się w ogóle myjesz?
— No co, nie widzisz? Właśnie poszła wziąć prysznic! – słowa kolejnego z uczniów przyjęte zostały śmiechem, który stał się tym bardziej intensywny, kiedy szarpnął za przemoczony rękaw swetra Puchonki. – Przy okazji zrobiła sobie pranie!
— Pewnie tak się kąpią na wsiach!
— I to pewnie w tych beczkach, co się wodę dla świń ustawia!
Kolejny wybuch gromkiego śmiechu. Flora skuliła się nieco, wzrok wbijając w podłogę. Nie wiedziała, co miała zrobić. Żałowała, że każdy z nich mówił po kolei, nie wszyscy na raz, i potrafiła rozróżnić i zrozumieć ich słowa. Gdyby nie to, zlałoby się to wszystko w jedną wielką masę dźwięku i nie czułaby się tak… źle…
Spróbowała postawić kilka kroków, aby przejść bez słowa i dotrzeć na śniadanie, lecz któryś z nich zagrodził jej drogę.
— Co, dziwaku, spieszy Ci się gdzieś?
Flora zerknęła na niego nim znowu spuściła wzrok. Jej ciało zaczęło się delikatnie trząść, i to wcale nie z zimna. Zaczynała się denerwować, bo… bo miała być już w drodze do Wielkiej Sali, na śniadanie. Zaczęła czuć się tak, jakby traciła właśnie grunt pod stopami i spadała… w nicość, w nieznane i dalekie jej wyobrażeniom. Czuła, jak zaczynają piec ją policzki i jak w oczach gromadzą się łzy.
Chciała tylko przejść…