21-08-2021, 10:44 PM
Zmiany się działy ogromne w życiu Romilly'ego. Zaczynał być ludzki, milszy. Przejmować się innymi, otwierrać się na relacje. Zaczynał aktualnie chcieć sprawić niektórym przyjemność, choć było to do tej pory zupełnie nie do pomyślenia z jego strony, ani w zasadzie czyjejkolwiek. Każdy wiedział, że on zwyczajnie był nie do tolerowania, nie do polubienia, bo bronił się przed tym rękami i nogami. A potem jakoś powoli wszystko zaczęło się zmieniać przez tą uroczą, rudowłosą dziewczynę, która nawet w potworze, za jakiego miał się przecież Romilly, widziała coś więcej, coś wartego ocalenia. Trwała przy nim nawet jak kilkukrotnie niemal zrobił jej poważną krzywdę. Ba, raz nawet ją zaatakował! Gdyby nie to, że przykopała mu między nogi, może skończyłoby się znacznie gorzej niż bolące jądra i czerwone znaki na szyi. Do tej pory sobie tego nie wybaczył, nie sądził by kiedykolwiek potrafił.
A jednak nie poddała się na nim. Mimo to wciąż z nim rozmawiała. Dawała prezenty, gadała o bzdurach, siedziała obok i po prostu cierpliwie znosiła jego gburowatość, aż w końcu... Otworzył się. Przestał być chujem. Niemal był dla niej jak baranek, w życiu by nie pozwolił na jej krzywdę, a gdy wiedział, że atak jest blisko, unikał jej by nie dopuścić do kolejnego momentu, gdzie rzuciłby się na nią z łapami. Bo serce nieco stopniało z lodu, głowa otworzyła sie na odrobinę dobroci, ale ataki pozostały.
Dzisiaj czuł to w szczególności i trudno było mu się jakkolwiek skupić na zajęciach. Wszyscy to musieli wiedzieć, jako że dzień spędził jako Shaquille, jego damska wersja, którą przyjmował tylko gdy był w naprawdę podłym, suczastym nastroju. I choć po zajęciach wrócił do swojego naturalnego wyglądu, niepokój wciąż w nim był. Niepokój, który sprawił, że musiał wieczorem, w czasie około kolacji, umknąć w lochy do jakiejkolwiek sali jak najdalej, wiedząc, że to już czas. Głupie, bo czuł się niemal jak przeklęty wilkołak, może nie uzależniony od pełni, ale od nieuchronności własnej psychiki i ataków paniki, a po tym, agresji. To straszne i przerażające, jak bardzo czuł się wtedy odsłonięty.
Właściwie, nie umknęło jego uwadze, że ostatnio jego ataki były nieco częstsze. Może to kwestia strachu przed podatnością na zranienie, może strach przed ludźmi. Z pewnością było po prostu dużo strachu. Gdy stał w jakiejś krypcie, cholera go co to w ogóle za jebany grobowiec, patrzył w mrok i czuł jak niemal sam się nim staje. Przy Saoirse był spokojny i czuł się swobodnie, jednak przy innych? Na przykład przy Aspasii poprzedniego dnia, czuł się zagrożony. Nie było to jej winą, wszystko było raczej normalne i miłe, a jednak w ostatecznym podsumowaniu czuł wciąż jakby coś mu zagrażało. Zupełnie gdyby miał zaraz upaść i rozsypać się w pył. Zaciskał i otwierał pięści, licząc do dziesięciu już któryś raz z kolei, coraz bardziej gorączkowo, próbując w ten sposób się uspokoić, jednak jedynie przyspieszał w coraz większej panice i wściekłości, potrzebie ochronienia siebie, ucieczki, bycia daleko. Czuł jak strach sięga do jego szyi by ścisnąć go i cholera, tak bardzo, bardzo się trząsł, a drżący oddech tylko potęgował jego wściekłość. Nie tak powinno być. Powinno być lepiej. Powinien był urodzić się gdzieś indziej, z dala od despotycznej matki, z dala od tych wszystkich sępów w ludzkich skórach, czekających aż się potknie by zjeść go żywcem. Z jego ust wydarł się krzyk bólu i wściekłości gdy jego pięść uderzyła raz, drugi, kolejny, w stare lustro stojące w rogu. Trzask pękającego szkła nie zdołał zagłuszyć tego wrzasku, choć doszedł chyba na sam bury koniec lochów, ktore na tym etapie znał jak własną kieszeń.
Nie wiedział ile leżał na podłodze, trzęsąc się i przyciskając do piersi zakrwawioną rękę. Był niemal pewien, że coś sobie złamał, ale ból w dziwny sposób przerywał jego atak. Wybijał go z zapętlenia we własnym strachu i schizach, pozwalał oczyścić umysł z emocji, zostawiając tylko fizyczność. W końcu, jak zawsze, zebrał się z podłogi, pusty w środku. Jego teraz długie, czarne włosy zlewały się kaskadami z jego ramion według poczucia jakoby jego dusza była swego rodzaju ropą, mroczną cieczą pochłaniającą go w całości bez nadziei na wyzwolenie. Równie czarne oczy i blada karnacja przywodziły z lekka na myśl trupa, ale przecież tak się czuł. Kiedy kierował się w stonę skrzydła powoli, wsadził pięść do kieszeni, chowając przed światem samodzielnie poczynione szkody. Nie zwrócił jednak uwagi, że bluzy czarnej nie miał i widać było powoli pojawiające się plamki krwi przez materiał kieszeni. Byle minąć zajadających cokolwiek było na kolację, śmignąć do skrzydła, naprawić rękę i najlepiej zniknąć w dormitorium na zawsze. Planował bez dwóch zdań ominąć dzisiejszą Astronomię, byle nie spotkać żadnej z dwóch panien (i Nico, którego w dobrym dniu Romilly nazwałby trzecią panną), które by zadały niewygodne pytania.
"The echo, as wide as the equator,
Travels through a world of built up anger-
Too late to pull itself together now."
Travels through a world of built up anger-
Too late to pull itself together now."