24-08-2021, 09:45 PM
To wszystko było takie jakieś… dziwne.
Nie potrafiła zrozumieć, co takiego się stało. Jednego dnia widziała Romilly’ego jako największego wroga, któremu podarowałaby tylko pełne pogardy spojrzenie, ale jednak… jednak zachował się inaczej, niż się spodziewała. Coś się w nim zmieniło, co sprawiło, że zaczęła mieć nadzieję, że może jeszcze nie wszystko zostało stracone. Że może tę całą relację da się jeszcze uratować. Może polubią się jak na samym początku, może zaczną się dogadywać i śmiać jak kumple. Może to było naiwne, a Argos na pewno by tego nie pochwalił, ale… sama nie wiedziała… Jakby, to było zupełnie niezrozumiałe, w jakiś pokręcony sposób jej na nim zależało…?
To było dziwne, dopuszczenie do siebie takiej myśli. Ale jak inaczej miała uzasadnić fakt, że zaczęła się nim przejmować. Przyniosła mu wczoraj kolację po tej rozmowie i… może spodziewała się czegoś innego, ale Romilly jej nawet podziękował. Sama nie wiedziała, czuła się w tym wszystkim zagubiona. To było takie nowe i w dodatku nie miała nawet, z kim o tym porozmawiać.
Romilly pewnie nie był tego świadomy, ale od tamtego momentu, co jakiś czas rzucała okiem w jego stronę – toteż musiałaby być ślepa, aby nie zauważyć, że ten dzień spędził w swojej kobiecej postaci. To skonfundowało ją jeszcze bardziej. Wiedziała, dlaczego pojawia się Shaquille i jak się zachowuje. Czy to przez nią? Czy zrobiła wczoraj coś nie tak? Czy zdenerwowała go jakoś? Może ta rozmowa była jedną z bardziej niezręcznych, ale… czy to ona była podstawą do przeobrażenia się w nią?
Nie odezwała się ani słowem, ale co jakiś czas na niego zerkała, jakby kontrolnie, aby mieć świadomość, że nic strasznie złego się nie dzieje. Albo jakby chciała wyczytać z jego i tak zasłoniętej włosami twarzy, że to wcale nie przez nią i nie jest na nią zły.
Dlaczego w ogóle zaczęło jej na tym zależeć?
Chciała z nim porozmawiać, ale chyba nie miała odwagi. Jakoś tak… cała ta bezczelność, która z niej momentami emanowała, tym razem wyparowała. Zniknęła. Ot, była, nie ma, koniec. I… chyba liczyła na to, że problem ostatecznie sam się rozwiąże. Albo Romilly się uspokoi i może zagada do niej po raz kolejny, sam? Chyba na to po cichu liczyła…
Tylko dlaczego w ogóle jej na tym zależało?
Nie zrozumiała tego podczas zajęć, obiadu, ani podczas kolacji, podczas której dodatkowo nawet nie wypatrzyła go przy stole Ślizgonów. Może znowu opuścił posiłek? Czy powinna do niego przyjść jeszcze raz, z kolejnym ciastkiem? Nie wiedziała… czy to będzie już narzucanie się? Wczoraj wyraziła dobrą wolę, podziękował, ale było niezręcznie… a jak byłoby dzisiaj?
A może właśnie powinna to zrobić jeszcze raz, cierpliwie, wytrwale pokazywać mu, że w niej jednak też się coś zmieniło? Że ona również wyciąga do niego rękę na zgodę, że w zasadzie również chce zakończyć tę dziwną wojnę, która się między nimi toczyła?
Nie umiała się zdecydować aż do samego końca. W końcu, w spontanicznym odruchu, sięgnęła po talerzyk, ciastko i zabrała je ze stołu, po czym niemal wybiegła z Wielkiej Sali, tak, jakby się bała, że dotrze do niej, że to, co robi, jest kompletnie bez sensu i jeszcze zdąży zawrócić i się opamiętać.
Drogę do Pokoju Wspólnego przebyła szybkim krokiem, niemal truchtem, mając w głowie jednocześnie wszystko i nic. I natłok myśli, i dziwną nicość, która przebijała się przez nie niczym czarna dziura, wciągając do środka kolejne niepotrzebne słowa, których znaczenia Aspasia nie chciała znać. Niektóre zapewne były dodatkowo nieprzyjazne dla niej i okrutne. Teraz nie chciała o tym myśleć.
Weszła właśnie do najbardziej mrocznej i przytłaczającej części zamku. Zazwyczaj przekraczała ją z drobną obawą, że właśnie tutaj jej demony mogą ją dosięgnąć. Że tutaj jest najbardziej wrażliwa. O ile było to możliwe, przyspieszyła jeszcze bardziej kroku z dziwnie rosnącą obawą, a kiedy podniosła głowę w nadziei, że zaraz jej wędrówka się skończy…
Stanęła momentalnie w miejscu. Z oczami szeroko otwartymi wpatrywała się w sylwetkę, której twarz oprószona była czarnymi, długimi włosami. Wydawała jej się nieco znajoma, ale jednocześnie tak obca i…
Mierząc ją spojrzeniem, dostrzegła plamy krwi – mniejsze na spodniach, a zdecydowanie większe na bluzie, gdzieś w okolicach klatki piersiowej. Gdy podniosła wzrok, dostrzegła, że oczy postaci są kompletnie… czarne. Niczym postać wyciągnięta z największych koszmarów, niczym ucieleśnienie jej obaw…
Talerzyk, który niosła w dłoniach, z głośnym brzdęknięciem wypadł z jej rąk i roztłukł się na drobne kawałki. Ciastko, które miało być podarunkiem Romilly’ego, przeturlało się kawałek po podłodze, ale Aspasia nawet nie zwróciła na to uwagi.
Uniosła dłonie do swoich warg. Chciała krzyczeć, ale głos uwiązł w jej gardle. Zaczęła cofać się powoli, o kolejne drobne kroczki, jakby z nadzieją, że postać do niej nie dotrze, że zdoła jej uciec.
Czymkolwiek ona była… Budziła w niej przerażenie. Sprawiała, że miała ochotę krzyczeć i płakać, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie niczego. Strach paraliżował całe jej ciało. Nie potrafiła nic zrobić.
Nie potrafiła zrozumieć, co takiego się stało. Jednego dnia widziała Romilly’ego jako największego wroga, któremu podarowałaby tylko pełne pogardy spojrzenie, ale jednak… jednak zachował się inaczej, niż się spodziewała. Coś się w nim zmieniło, co sprawiło, że zaczęła mieć nadzieję, że może jeszcze nie wszystko zostało stracone. Że może tę całą relację da się jeszcze uratować. Może polubią się jak na samym początku, może zaczną się dogadywać i śmiać jak kumple. Może to było naiwne, a Argos na pewno by tego nie pochwalił, ale… sama nie wiedziała… Jakby, to było zupełnie niezrozumiałe, w jakiś pokręcony sposób jej na nim zależało…?
To było dziwne, dopuszczenie do siebie takiej myśli. Ale jak inaczej miała uzasadnić fakt, że zaczęła się nim przejmować. Przyniosła mu wczoraj kolację po tej rozmowie i… może spodziewała się czegoś innego, ale Romilly jej nawet podziękował. Sama nie wiedziała, czuła się w tym wszystkim zagubiona. To było takie nowe i w dodatku nie miała nawet, z kim o tym porozmawiać.
Romilly pewnie nie był tego świadomy, ale od tamtego momentu, co jakiś czas rzucała okiem w jego stronę – toteż musiałaby być ślepa, aby nie zauważyć, że ten dzień spędził w swojej kobiecej postaci. To skonfundowało ją jeszcze bardziej. Wiedziała, dlaczego pojawia się Shaquille i jak się zachowuje. Czy to przez nią? Czy zrobiła wczoraj coś nie tak? Czy zdenerwowała go jakoś? Może ta rozmowa była jedną z bardziej niezręcznych, ale… czy to ona była podstawą do przeobrażenia się w nią?
Nie odezwała się ani słowem, ale co jakiś czas na niego zerkała, jakby kontrolnie, aby mieć świadomość, że nic strasznie złego się nie dzieje. Albo jakby chciała wyczytać z jego i tak zasłoniętej włosami twarzy, że to wcale nie przez nią i nie jest na nią zły.
Dlaczego w ogóle zaczęło jej na tym zależeć?
Chciała z nim porozmawiać, ale chyba nie miała odwagi. Jakoś tak… cała ta bezczelność, która z niej momentami emanowała, tym razem wyparowała. Zniknęła. Ot, była, nie ma, koniec. I… chyba liczyła na to, że problem ostatecznie sam się rozwiąże. Albo Romilly się uspokoi i może zagada do niej po raz kolejny, sam? Chyba na to po cichu liczyła…
Tylko dlaczego w ogóle jej na tym zależało?
Nie zrozumiała tego podczas zajęć, obiadu, ani podczas kolacji, podczas której dodatkowo nawet nie wypatrzyła go przy stole Ślizgonów. Może znowu opuścił posiłek? Czy powinna do niego przyjść jeszcze raz, z kolejnym ciastkiem? Nie wiedziała… czy to będzie już narzucanie się? Wczoraj wyraziła dobrą wolę, podziękował, ale było niezręcznie… a jak byłoby dzisiaj?
A może właśnie powinna to zrobić jeszcze raz, cierpliwie, wytrwale pokazywać mu, że w niej jednak też się coś zmieniło? Że ona również wyciąga do niego rękę na zgodę, że w zasadzie również chce zakończyć tę dziwną wojnę, która się między nimi toczyła?
Nie umiała się zdecydować aż do samego końca. W końcu, w spontanicznym odruchu, sięgnęła po talerzyk, ciastko i zabrała je ze stołu, po czym niemal wybiegła z Wielkiej Sali, tak, jakby się bała, że dotrze do niej, że to, co robi, jest kompletnie bez sensu i jeszcze zdąży zawrócić i się opamiętać.
Drogę do Pokoju Wspólnego przebyła szybkim krokiem, niemal truchtem, mając w głowie jednocześnie wszystko i nic. I natłok myśli, i dziwną nicość, która przebijała się przez nie niczym czarna dziura, wciągając do środka kolejne niepotrzebne słowa, których znaczenia Aspasia nie chciała znać. Niektóre zapewne były dodatkowo nieprzyjazne dla niej i okrutne. Teraz nie chciała o tym myśleć.
Weszła właśnie do najbardziej mrocznej i przytłaczającej części zamku. Zazwyczaj przekraczała ją z drobną obawą, że właśnie tutaj jej demony mogą ją dosięgnąć. Że tutaj jest najbardziej wrażliwa. O ile było to możliwe, przyspieszyła jeszcze bardziej kroku z dziwnie rosnącą obawą, a kiedy podniosła głowę w nadziei, że zaraz jej wędrówka się skończy…
Stanęła momentalnie w miejscu. Z oczami szeroko otwartymi wpatrywała się w sylwetkę, której twarz oprószona była czarnymi, długimi włosami. Wydawała jej się nieco znajoma, ale jednocześnie tak obca i…
Mierząc ją spojrzeniem, dostrzegła plamy krwi – mniejsze na spodniach, a zdecydowanie większe na bluzie, gdzieś w okolicach klatki piersiowej. Gdy podniosła wzrok, dostrzegła, że oczy postaci są kompletnie… czarne. Niczym postać wyciągnięta z największych koszmarów, niczym ucieleśnienie jej obaw…
Talerzyk, który niosła w dłoniach, z głośnym brzdęknięciem wypadł z jej rąk i roztłukł się na drobne kawałki. Ciastko, które miało być podarunkiem Romilly’ego, przeturlało się kawałek po podłodze, ale Aspasia nawet nie zwróciła na to uwagi.
Uniosła dłonie do swoich warg. Chciała krzyczeć, ale głos uwiązł w jej gardle. Zaczęła cofać się powoli, o kolejne drobne kroczki, jakby z nadzieją, że postać do niej nie dotrze, że zdoła jej uciec.
Czymkolwiek ona była… Budziła w niej przerażenie. Sprawiała, że miała ochotę krzyczeć i płakać, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie niczego. Strach paraliżował całe jej ciało. Nie potrafiła nic zrobić.
Somewhere over the rainbow, bluebirds fly
Birds fly over the rainbow, why then oh why can't I?
poszukiwania
Birds fly over the rainbow, why then oh why can't I?