25-08-2021, 08:13 PM
Pierwsze, na co jej przerażone oczy zwróciły uwagę, to dłoń postaci. Zakrwawiona, drżąca, blada dłoń, która sprawiła, że z gardła Ślizgonki wyrwał się wreszcie cichy pisk. A może to było bardziej westchnienie pełne strachu. Nie potrafiła powiedzieć. Przycisnęła momentalnie dłonie do ust, jakby chciała sama siebie pozbawić głosu – jakby jakikolwiek dźwięk przybliżał ją do jej najgorszych koszmarów.
Czy to w ogóle istniało? Czy widziała jedynie jakąś mroczną, niespotkaną do tej pory wersję bogina, który przybrał tym razem postać jej najczarniejszych demonów – uosobił pustkę gnębiącą ją od lat, nękającą, zabierającą całą radość z życia. Jeśli tak…
Znała przecież zaklęcie.
Drżącą dłonią, powoli, stawiając krok za krokiem i cofając się w stronę, miała nadzieję, światła, sięgała już do rękojeści różdżki, starając się wyobrazić najbardziej komiczną wersję demona, jaką tylko mogła – ale nie potrafiła. Wciąż widziała przed sobą ten moment, w którym zobaczyła czarne oczy zjawy, krew, a potem bladą, chudą dłoń.
A potem zjawa odezwała się do niej.
Zaledwie musnęła opuszkiem palca rękojeść różdżki, kiedy stanęła jak sparaliżowana.
Ten głos… Znała ten głos…
Pomimo drżących rąk, drżącej szczęki i paniki, zmusiła się do tego, aby spojrzeć raz jeszcze na twarz nieznanej postaci.
Nie miała już czarnych oczu. Dostrzegła ciemnobrązową barwę tęczówek, a pomimo okalających twarz burzy włosów, wyłoniła wzrokiem zarys szczęki. I ten głos, który przecież znała…
To nie był żaden demon.
— Ro… Romilly… - szepnęła, choć w jej głosie nadal słyszalne było przerażenie zmieszane z niedowierzaniem.
W końcu pozwoliła sobie na głęboki oddech. A potem kolejny. I kolejny. Zamknęła oczy, opuszczając bezwiednie dłoń, którą przed chwilą jeszcze chciała sięgnąć po różdżkę. Czuła, jak całe napięcie zaczyna ją opuszczać. Jak strach zaczyna spływać po jej ciele.
Kolejny wdech. I jeszcze następny…
Jej ciało zrobiło się nagle dziwnie małe i słabe. Kolana ugięły się niemalże momentalnie, a ona w ostatniej chwili wsparła się o ścianę lochu. Zwiesiła głowę i pozwoliła na to, aby z jej oczu popłynęło kilka łez. Opuszczającego ją strachu, a może ulgi.
Nie planowała tego. Nie miała zamiaru sobie na to pozwalać – a jednak jej ciałem za moment wstrząsnął cichy szloch, którego nie potrafiła pohamować.
A może nawet nie chciała?
I nie chodziło już nawet o to, że się przestraszyła. Znaczy, też. Ale ten moment – moment niemalże śmiertelnego przerażenia sprawił, że coś w niej pękło. Uwolnił z niej wszystkie te emocje, które kotłowały się w niej od niemalże dwóch tygodni.
Lęk. Niepewność. Pogardę dla samej siebie. Pragnienie akceptacji, pragnienie zwykłego poczucia obecności drugiej osoby. Stabilności. To pragnienie, aby nareszcie stanąć i poczuć grunt pod stopami. Albo poczuć cokolwiek, co wydarłoby ją z paszczy pustki, w której tkwiła przez całe życie, a w której miażdżyły ją jedynie kły strachu.
Płakała, bo nareszcie miała już dosyć. Dosyć wszystkich tych przytłaczających emocji, których nikomu nie mogła wyjawić, bo nikt nigdy by jej nie zrozumiał. Dosyć tej cholernej samotności w tłumie, od której chciała uciec – ale im dalej i szybciej biegła, tym bardziej się do niej zbliżała.
Dosyć tego, że pragnęła po prostu przestać istnieć.
Przełknęła kolejne swoje łzy. Nie otworzyła oczu. Nie spojrzała nawet, czy Romilly wciąż stał na korytarzu, czy zwyczajnie ją wyminął, a może okazał się jedynie wyobrażeniem jej chorego umysłu. Nie potrafiła ich otworzyć, nie umiała spojrzeć – jak nie potrafiła pohamować wciąż płynących łez. Zupełnie jakby ich rzeka w końcu wezbrała i przeważyła skrupulatnie budowaną tamę.
— Przepraszam – szepnęła jedynie.
Za to, że pomyliła go z własnym demonem. Za to, że się przestraszyła. Za to, że praktycznie nigdy nie była szczera. Za to, że uważała go za najgorszego człowieka świata. Za to, że nigdy jej nie było i nawet nie starała się próbować. Za to, że była tak okrutnie nieidealna. Za to, że była zwykłym śmieciem w ludzkiej skórze. Za to, że zatruwała życie tylu ludziom. Za to, że ciągle, mimo wszystko, żyła.
— Za wszystko.
Czy to w ogóle istniało? Czy widziała jedynie jakąś mroczną, niespotkaną do tej pory wersję bogina, który przybrał tym razem postać jej najczarniejszych demonów – uosobił pustkę gnębiącą ją od lat, nękającą, zabierającą całą radość z życia. Jeśli tak…
Znała przecież zaklęcie.
Drżącą dłonią, powoli, stawiając krok za krokiem i cofając się w stronę, miała nadzieję, światła, sięgała już do rękojeści różdżki, starając się wyobrazić najbardziej komiczną wersję demona, jaką tylko mogła – ale nie potrafiła. Wciąż widziała przed sobą ten moment, w którym zobaczyła czarne oczy zjawy, krew, a potem bladą, chudą dłoń.
A potem zjawa odezwała się do niej.
Zaledwie musnęła opuszkiem palca rękojeść różdżki, kiedy stanęła jak sparaliżowana.
Ten głos… Znała ten głos…
Pomimo drżących rąk, drżącej szczęki i paniki, zmusiła się do tego, aby spojrzeć raz jeszcze na twarz nieznanej postaci.
Nie miała już czarnych oczu. Dostrzegła ciemnobrązową barwę tęczówek, a pomimo okalających twarz burzy włosów, wyłoniła wzrokiem zarys szczęki. I ten głos, który przecież znała…
To nie był żaden demon.
— Ro… Romilly… - szepnęła, choć w jej głosie nadal słyszalne było przerażenie zmieszane z niedowierzaniem.
W końcu pozwoliła sobie na głęboki oddech. A potem kolejny. I kolejny. Zamknęła oczy, opuszczając bezwiednie dłoń, którą przed chwilą jeszcze chciała sięgnąć po różdżkę. Czuła, jak całe napięcie zaczyna ją opuszczać. Jak strach zaczyna spływać po jej ciele.
Kolejny wdech. I jeszcze następny…
Jej ciało zrobiło się nagle dziwnie małe i słabe. Kolana ugięły się niemalże momentalnie, a ona w ostatniej chwili wsparła się o ścianę lochu. Zwiesiła głowę i pozwoliła na to, aby z jej oczu popłynęło kilka łez. Opuszczającego ją strachu, a może ulgi.
Nie planowała tego. Nie miała zamiaru sobie na to pozwalać – a jednak jej ciałem za moment wstrząsnął cichy szloch, którego nie potrafiła pohamować.
A może nawet nie chciała?
I nie chodziło już nawet o to, że się przestraszyła. Znaczy, też. Ale ten moment – moment niemalże śmiertelnego przerażenia sprawił, że coś w niej pękło. Uwolnił z niej wszystkie te emocje, które kotłowały się w niej od niemalże dwóch tygodni.
Lęk. Niepewność. Pogardę dla samej siebie. Pragnienie akceptacji, pragnienie zwykłego poczucia obecności drugiej osoby. Stabilności. To pragnienie, aby nareszcie stanąć i poczuć grunt pod stopami. Albo poczuć cokolwiek, co wydarłoby ją z paszczy pustki, w której tkwiła przez całe życie, a w której miażdżyły ją jedynie kły strachu.
Płakała, bo nareszcie miała już dosyć. Dosyć wszystkich tych przytłaczających emocji, których nikomu nie mogła wyjawić, bo nikt nigdy by jej nie zrozumiał. Dosyć tej cholernej samotności w tłumie, od której chciała uciec – ale im dalej i szybciej biegła, tym bardziej się do niej zbliżała.
Dosyć tego, że pragnęła po prostu przestać istnieć.
Przełknęła kolejne swoje łzy. Nie otworzyła oczu. Nie spojrzała nawet, czy Romilly wciąż stał na korytarzu, czy zwyczajnie ją wyminął, a może okazał się jedynie wyobrażeniem jej chorego umysłu. Nie potrafiła ich otworzyć, nie umiała spojrzeć – jak nie potrafiła pohamować wciąż płynących łez. Zupełnie jakby ich rzeka w końcu wezbrała i przeważyła skrupulatnie budowaną tamę.
— Przepraszam – szepnęła jedynie.
Za to, że pomyliła go z własnym demonem. Za to, że się przestraszyła. Za to, że praktycznie nigdy nie była szczera. Za to, że uważała go za najgorszego człowieka świata. Za to, że nigdy jej nie było i nawet nie starała się próbować. Za to, że była tak okrutnie nieidealna. Za to, że była zwykłym śmieciem w ludzkiej skórze. Za to, że zatruwała życie tylu ludziom. Za to, że ciągle, mimo wszystko, żyła.
— Za wszystko.
Somewhere over the rainbow, bluebirds fly
Birds fly over the rainbow, why then oh why can't I?
poszukiwania
Birds fly over the rainbow, why then oh why can't I?