19-09-2021, 08:41 PM
W dalszym ciągu nie czuł się winny tego, co stało się na imprezie, ale teraz przynajmniej zrozumiał skąd u Alice taki ekstremalny wkurw, który prowadził do jawnego postawienia mu się. Cóż, nie czuł się winny, bo nie kazał jej nikogo dotykać, ani też nie kierował na odległość rękami Cavingtowa. Stało się i już, mogła się odsunąć, nie dopuścić do tego, a że wybrała wytrzymać, to już jej sprawa.
Ale mimo wszystko miał teraz zupełnie inną perspektywę i wiele rzeczy stało się po prostu jaśniejsze.
I nie zakładał, że to jego dziewczyna boi się panicznie, ale w tej konkretnej chwili owszem, to właśnie on wywołał ten strach. W głupi, przypadkowy sposób, niespodziewanie zarówno dla siebie, jak i dla niej. I był to całkiem inny strach niż ten, który celowo w nich wzbudzał. To był ten demoniczny, zakorzeniony w podświadomości lęk, który obezwładniał istnienie w momencie swojej aktywności.
I tak samo nagle, jak zrozumiał jej reakcje na imprezie, tak teraz dotarło do niego skąd u niej tak agresywne odruchy, kiedy ktoś celowo ją dotknął. On sam miał podobnie, kiedy znowu spoglądał w czarną, ziejącą dziurę wchłaniającą wszystko dookoła, kiedy macki wrośniętego w istnienie strachu oplatały znowu jego umysł.
Zaśmiał się jakoś tak ponuro, słysząc jej słowa. Och, nie uważał, że to on był winny jej skrzywieniu, dobrze wiedział, że źródło leży gdzieś indziej, z dala od jego osoby i bycia chujem. Jakkolwiek wielkim skurwysynem nie był, to mimo wszystko starał się nie przyprawić gówniaków o traumę, bo dobrze wiedział, że już jakieś mają - dlatego trzymali się przecież razem, bo w jakimś stopniu mogli się zrozumieć.
- Jakby chodziło o mnie, to wszystko byłoby dużo łatwiejsze. - Nie chciał, żeby myślała, że uważa się za całe zło jej życia. Tak jak podkreślił jeszcze przed chwilą, doskonale zdawał sobie sprawę tego ile gówna jest na świecie, poza szkołą. Ale w szkole owszem, siebie samego widział jak najgorszego skurczybyka. I zupełnie mu to nie przeszkadzało, lubił za takiego uchodzić, bo to ułatwiało wiele rzeczy. I gdyby faktycznie był tym, przez kogo miała traumę, to z pewnością dużo łatwiej można by sobie z nią poradzić.
Jedynym poważnym mankamentem całej tej sytuacji była teraz kompletna nieumiejętność okazania wsparcia. Co miał zrobić, kiedy całkiem bez ostrzeżenia Alice otworzyła się przed nim tak, jak nigdy nie spodziewał ani nawet nie chciał, żeby się otwierała? Przecież nie poklepie jej po ramieniu mówiąc "there, there, wszystko będzie dobrze", bo to tylko pogorszyłoby sytuację. Nigdy nikogo nie pocieszał, nigdy nie musiał. Nigdy nie przypuszczał, że powinien umieć.
Jedyne co mógł i zrobił, to zaproponować komfort tam, gdzie sam go znajdował - w alkoholu i ujaraniu umęczonego umysłu, odymieniu demonów i podtopieniu ich w procentach.
Sens jej kolejnych, bardzo cicho wypowiedzianych słów (musiał nastawić uszu, żeby dobrze zrozumieć co mówiła, nawet mimo panującej na dachu ciszy) nie dotarł do niego. A przynajmniej nie tak od razu i z początku nawet nie świadomie. Zmarszczył brwi w niezrozumieniu, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia, który mógłby sugerować ukrywające się tam wyjaśnienie co właściwie powodowało ten paniczny lęk u Alice.
Utrata Tima, to jasne. Bo ktoś groził, że go zabije. To mogłoby być zupełnie bez pokrycia, ale najwyraźniej dziewczyna miała jakieś dowody na to, że ten ktośbyłby zdolny to zrobić. Ale jakie dowody i kto... Choćby Alex wysilił się teraz niemożliwie, to umysł działał na tak bardzo zwolnionych obrotach, że Sherlock z niego marny. Mimo to... nie potrafił nawet zapytać. Powinien w ogóle? Alice mówiła sama z siebie, nie wyciągał z niej żadnych zwierzeń, zupełnie jakby jakaś tama wewnątrz pękła i zaczęła przeciekać w tak wielu miejscach, że nie dało się jej załatać.
Westchnął z dużo większym sfrustrowaniem, niż sam siebie o to podejrzewał. Chociaż przyzwyczaił się do tego, że gówniaki rzucają kurwami, wkurzają się na niego, czasem pyskują, boją się i spierdalają, to jednak żadne z nich nigdy nie pokazało tej swojej wrażliwej strony. I nie miał pojęcia co z tym zrobić. To było o tyle frustrujące, że coraz mniej rozumiał co też takiego pierdolnęło dzisiaj, że nagle zakopanie topora wojennego zmieniło się w zacieśnianie więzi. Nie potrafił odnaleźć się w takiej sytuacji.
Pomimo ciemności rozświetlonej jedynie setkami gwiazd i niemalże całkiem wygaszoną łuną zachodzącego słońca widział (a może nawet bardziej słyszał po rozedrganym oddechu), że Alice trzęsie się jak galareta. Domyślał się, że to nie z zimna, ani ze strachu przed nim. W tej chwili ten mrożący w żyłach chłód pochodził z wewnątrz. Jedyne co mu jeszcze przyszło do głowy żeby zrobić, to zdjęcie z siebie swojej kurtki i wyciągnięcie w jej kierunku bez naruszania przestrzeni osobistej. Może przynajmniej poczucie otaczającego ją nagrzanego materiału da jakieś ukojenie? Dałby jej bluzę schowaną w plecaku, ale nie niosłaby za sobą rozgrzania ramion tak od razu. Nie zarzucił jej też kurtki na ramiona, bo naprawdę w tej chwili nie chciał pogorszyć jej stanu, a właśnie choć trochę poprawić.
Ale mimo wszystko miał teraz zupełnie inną perspektywę i wiele rzeczy stało się po prostu jaśniejsze.
I nie zakładał, że to jego dziewczyna boi się panicznie, ale w tej konkretnej chwili owszem, to właśnie on wywołał ten strach. W głupi, przypadkowy sposób, niespodziewanie zarówno dla siebie, jak i dla niej. I był to całkiem inny strach niż ten, który celowo w nich wzbudzał. To był ten demoniczny, zakorzeniony w podświadomości lęk, który obezwładniał istnienie w momencie swojej aktywności.
I tak samo nagle, jak zrozumiał jej reakcje na imprezie, tak teraz dotarło do niego skąd u niej tak agresywne odruchy, kiedy ktoś celowo ją dotknął. On sam miał podobnie, kiedy znowu spoglądał w czarną, ziejącą dziurę wchłaniającą wszystko dookoła, kiedy macki wrośniętego w istnienie strachu oplatały znowu jego umysł.
Zaśmiał się jakoś tak ponuro, słysząc jej słowa. Och, nie uważał, że to on był winny jej skrzywieniu, dobrze wiedział, że źródło leży gdzieś indziej, z dala od jego osoby i bycia chujem. Jakkolwiek wielkim skurwysynem nie był, to mimo wszystko starał się nie przyprawić gówniaków o traumę, bo dobrze wiedział, że już jakieś mają - dlatego trzymali się przecież razem, bo w jakimś stopniu mogli się zrozumieć.
- Jakby chodziło o mnie, to wszystko byłoby dużo łatwiejsze. - Nie chciał, żeby myślała, że uważa się za całe zło jej życia. Tak jak podkreślił jeszcze przed chwilą, doskonale zdawał sobie sprawę tego ile gówna jest na świecie, poza szkołą. Ale w szkole owszem, siebie samego widział jak najgorszego skurczybyka. I zupełnie mu to nie przeszkadzało, lubił za takiego uchodzić, bo to ułatwiało wiele rzeczy. I gdyby faktycznie był tym, przez kogo miała traumę, to z pewnością dużo łatwiej można by sobie z nią poradzić.
Jedynym poważnym mankamentem całej tej sytuacji była teraz kompletna nieumiejętność okazania wsparcia. Co miał zrobić, kiedy całkiem bez ostrzeżenia Alice otworzyła się przed nim tak, jak nigdy nie spodziewał ani nawet nie chciał, żeby się otwierała? Przecież nie poklepie jej po ramieniu mówiąc "there, there, wszystko będzie dobrze", bo to tylko pogorszyłoby sytuację. Nigdy nikogo nie pocieszał, nigdy nie musiał. Nigdy nie przypuszczał, że powinien umieć.
Jedyne co mógł i zrobił, to zaproponować komfort tam, gdzie sam go znajdował - w alkoholu i ujaraniu umęczonego umysłu, odymieniu demonów i podtopieniu ich w procentach.
Sens jej kolejnych, bardzo cicho wypowiedzianych słów (musiał nastawić uszu, żeby dobrze zrozumieć co mówiła, nawet mimo panującej na dachu ciszy) nie dotarł do niego. A przynajmniej nie tak od razu i z początku nawet nie świadomie. Zmarszczył brwi w niezrozumieniu, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia, który mógłby sugerować ukrywające się tam wyjaśnienie co właściwie powodowało ten paniczny lęk u Alice.
Utrata Tima, to jasne. Bo ktoś groził, że go zabije. To mogłoby być zupełnie bez pokrycia, ale najwyraźniej dziewczyna miała jakieś dowody na to, że ten ktośbyłby zdolny to zrobić. Ale jakie dowody i kto... Choćby Alex wysilił się teraz niemożliwie, to umysł działał na tak bardzo zwolnionych obrotach, że Sherlock z niego marny. Mimo to... nie potrafił nawet zapytać. Powinien w ogóle? Alice mówiła sama z siebie, nie wyciągał z niej żadnych zwierzeń, zupełnie jakby jakaś tama wewnątrz pękła i zaczęła przeciekać w tak wielu miejscach, że nie dało się jej załatać.
Westchnął z dużo większym sfrustrowaniem, niż sam siebie o to podejrzewał. Chociaż przyzwyczaił się do tego, że gówniaki rzucają kurwami, wkurzają się na niego, czasem pyskują, boją się i spierdalają, to jednak żadne z nich nigdy nie pokazało tej swojej wrażliwej strony. I nie miał pojęcia co z tym zrobić. To było o tyle frustrujące, że coraz mniej rozumiał co też takiego pierdolnęło dzisiaj, że nagle zakopanie topora wojennego zmieniło się w zacieśnianie więzi. Nie potrafił odnaleźć się w takiej sytuacji.
Pomimo ciemności rozświetlonej jedynie setkami gwiazd i niemalże całkiem wygaszoną łuną zachodzącego słońca widział (a może nawet bardziej słyszał po rozedrganym oddechu), że Alice trzęsie się jak galareta. Domyślał się, że to nie z zimna, ani ze strachu przed nim. W tej chwili ten mrożący w żyłach chłód pochodził z wewnątrz. Jedyne co mu jeszcze przyszło do głowy żeby zrobić, to zdjęcie z siebie swojej kurtki i wyciągnięcie w jej kierunku bez naruszania przestrzeni osobistej. Może przynajmniej poczucie otaczającego ją nagrzanego materiału da jakieś ukojenie? Dałby jej bluzę schowaną w plecaku, ale nie niosłaby za sobą rozgrzania ramion tak od razu. Nie zarzucił jej też kurtki na ramiona, bo naprawdę w tej chwili nie chciał pogorszyć jej stanu, a właśnie choć trochę poprawić.