23-10-2021, 10:58 PM
Niby mieli po dwadzieścia lat, ale w rzeczywistości reprezentowali sobą niewiele więcej niż jakiś trzynastolatek. No dobra, może czternastolatek. Zaś w ciągu tych kilku lat różnicy i zostawieniu dawno za sobą okrucieństwa dojrzewania - trafiało się na nową walkę z hormonami czy czymś, co Teodora doprowadzało aktualnie do wścieklizny. Niech się Ślizgon cieszy, że kameleony nie potrafią zabijać ludzi szczekami, bo byłoby mu teraz trudno zatrzymać krwawienie z własnej tętnicy. Aorty. Albo innej, głupawej rzeczy, którą miał przy szyi. Gdyby ewentualnie dopatrzeć się, co poza złością zyskują młodzi kawalerowie przy dwudziestce, byłby to brak złudnego poczucia, że jest się dorosłym. To oczywiście musiało być winą Love, bo przynajmniej Prus uznawał to teraz za sensowny argument do sprawdzenia jaki będzie wynik działania: siły grawitacji, kamiennej podłogi oraz kości nosowej.
Teo zbliżył się do chłopaka z pyszałkowatym uśmieszkiem a przez moment refleksji chciał już porzucić wszystko, co do tej pory wypracował. Westchnąć ociężale i odejść. Barnes natomiast zdawał się trzymać w kieszeni z magiczną pałkę, a była to jasna prowokacja! Niczym najgorszy zboczeniec, czający się wieczorową porą w morkach polskiego blokowiska, gdy osłona nocy niechętnie usprawiedliwiała czynności każdego zwyrola, spoglądającego w okna nieświadomych ludzi, ubierających skąpe piżamki. Prus czuł teraz najgorsze emocje, więc pstryknął Love w nos, wydając ustami prowokujący dźwięk - pękającej mydlanej bańki, która miałaby rozmazać iluzję, iż ich wzajemne towarzystwo doprowadziłoby do czegoś mniej zajadłego niż śmierć jednego z nich.
- Bo ci się, kurwa, znudziło oddychanie prostym nosem - orzekł swój światły sąd, w stylu typowym dla swojego serdecznego ziomeczka, panoszącego się z kołczanem prawilności i sofiksami strachu. Nawet głos mu się wystylizował na Pana Sebastiana, który z grzeczności zawsze pyta czy nie pomóc z jakimś problemem.
Teo zbliżył się do chłopaka z pyszałkowatym uśmieszkiem a przez moment refleksji chciał już porzucić wszystko, co do tej pory wypracował. Westchnąć ociężale i odejść. Barnes natomiast zdawał się trzymać w kieszeni z magiczną pałkę, a była to jasna prowokacja! Niczym najgorszy zboczeniec, czający się wieczorową porą w morkach polskiego blokowiska, gdy osłona nocy niechętnie usprawiedliwiała czynności każdego zwyrola, spoglądającego w okna nieświadomych ludzi, ubierających skąpe piżamki. Prus czuł teraz najgorsze emocje, więc pstryknął Love w nos, wydając ustami prowokujący dźwięk - pękającej mydlanej bańki, która miałaby rozmazać iluzję, iż ich wzajemne towarzystwo doprowadziłoby do czegoś mniej zajadłego niż śmierć jednego z nich.
- Bo ci się, kurwa, znudziło oddychanie prostym nosem - orzekł swój światły sąd, w stylu typowym dla swojego serdecznego ziomeczka, panoszącego się z kołczanem prawilności i sofiksami strachu. Nawet głos mu się wystylizował na Pana Sebastiana, który z grzeczności zawsze pyta czy nie pomóc z jakimś problemem.