Jak nigdy, Leonardo tego dnia postanowił poczuć zew wolności i uciec z transportera, kiedy razem z Ottavianem i Chiarą rozsiadałam się w przedziale. Chciałam czy nie, musiałam pójść za tym szalonym kocurem i znalazłam go... w przedziale Argosa Avery'ego. Dokładnie w momencie, kiedy obsikiwał mu buty! No nie mogłam nie pochwalić jawnej krytyki gustu tego buca, tym bardziej, że mogłam się nad nim jeszcze trochę popastwić. Nie ma to jak zacząć rok akademicki od małego szantażyku, nieprawdaż?
Wakacje, które przeżyłam w tym roku, były naprawdę okropne i czułam, że z kimś muszę pogadać. Nawet nie musiał za bardzo mnie rozumieć, chodziło o to, żeby wywalić to wszystko z siebie... A za dobrego kumpla i słuchacza uznałam Mickeya. Zresztą, ten zgodził się bez większych problemów, więc z tym większą wdzięcznością spotkałam się z nim w ogrodzie zimowym.
Razem z Mickeyem ustaliliśmy zgodnie, że po tak beznadziejnym czasie po prostu trzeba się napić, a impreza, którą początkowo miałam sobie odpuścić, była dobrą ku temu okazją.
Po sobotniej imprezie, o kompletnie nieludzkiej godzinie, zostałam ściągnięta na śniadanie i w dodatku na swojej drodze spotkałam ostatnią osobę, którą chciałam w tamtej chwili zobaczyć - swojego narzeczonego. Unikałam go jak mogłam przez wszystkie te dni, ale najwidoczniej jego cierpliwość się kończyła, bo domagał się natychmiastowej rozmowy. Nie chciałam z nim gadać, na dodatek odechciało mi się jeść, więc po krótkiej kłótni wróciłam do dormitorium. A potem któraś z dziewczyn przyniosła mi śniadanie mówiąc, że to od Ramseya. Ech...
Kiedy w końcu się wyspałam i nieco otrzeźwiałam, zaczęły męczyć mnie wyrzuty sumienia... No bo nie powinnam tak potraktować Ramseya, nawet jeśli sam za bardzo nie chciał zrozumieć mojej sytuacji. Aby to wszystko sobie przemyśleć, postanowiłam się przewietrzyć, a niespodziewanie rozpadał się deszcz. Niczym dżin za chwilę pojawił się Ramsey z płaszczem, żebym czasem nie przemarzła. Był kochany. No i... wiedziałam, że mu zależało na rozmowie - i byłam gotowa w końcu z nim pogadać.
Od dawna wiedziałam, co chcę w życiu robić - a żeby to osiągnąć, musiałam być najlepsza w dziedzinie OPCM. Przyszedł czas nauczyć się w końcu tak trudnych zaklęć jak na przykład patronus, a idealnym partnerem do nauki wydawał mi się Noah.
Los potrafi czasem bywać okrutny... Nauczyciele także. Kieran i ja zostaliśmy z jakiegoś powodu dobrani w parę do wspólnego projektu z eliksirów i... no cóż, żadne z nas nie było z tego powodu zachwycone. Stwierdzając, że lepiej zająć się tym jak najszybciej i zapomnieć o tym spotkaniu, umówiliśmy się na konkretny czas i miejsce, najlepiej jak najszybciej. Chociaż nie obyło się bez złośliwości pod swoim adresem, oczywiście.
Wybrałam nam tę właśnie komnatę ze względu na to, że była stara, opuszczona, zakurzona i ciężko było o większe zniszczenia, gdyby coś nam nie wyszło. Ale już po przekroczeniu progu miałam wrażenie, że coś jest z nią nie tak... I o ile eliksir udało się uwarzyć, to bez szkód, przynajmniej na psychice, nie wyszłam ja.
W drodze do kuchni na niewielkie śniadanie przed zajęciami, natknęłam się na mojego ulubionego, oczarowanego i natchnionego moim widokiem malarza. Jak mogłam mu odmówić i nie zgodzić się na zapozowanie do jego kolejnego obrazu? Musiał tylko chwilkę poczekać, aż skończy zajęcia. Ale uznał, że na mnie zawsze warto. Cóż, może miałam nieco inne plany, ale... to też brzmiało dość przyjemnie.
Nigdy nie byłam dobra z eliksirów, ale to była spektakularna porażka. Nie dość, że nie udało mi się zrobić podstawowego antidotum, to jeszcze, jakimś cudem, skończyłam z ręką praktycznie przemienioną w skrzydło.